Na samym szczycie moich koszmarów z pacholęcych lat znajdują się „Obcy - 8. pasażer „Nostromo” i „Predator” z Arnoldem Scharzeneggerem. „Obcego” oglądałem z kocem naciągniętym na głowę a po filmie przestałem opowiadać wokół, że chcę zostać w przyszłości kosmonautą. Wróciłem do bezpieczniejszej opcji strażaka. Kilka lat później pojawił się „Predator”, któremu dzielnie stawiłem czoło. Miałem zasłonięte tylko jedno oko.
To była najlepsza rola Arnolda (po drugiej stronie umieściłbym Mr. Freeza z nieszczęsnego "Batmana i Robina”), natomiast Predator okazał się istotą znacznie niebezpieczniejszą od ksenomorfa. Bałem się go, ale nie wspominałem później ostatecznego starcia Predatora z dzielnym Majorem Alanem „Dutch” Schaefferem, lecz raczej demoniczny śmiech kosmicznego łowcy, kiedy już leżał powalony i uruchomił odliczanie modułu destrukcji. Nawet próbowałem się tak śmiać, ale brzmiało to jakby ktoś koguta ścisnął za jaja, więc przestałem.
Kolejne części obu serii były lepsze i gorsze, chociaż scena pościgu w pociągu z „Predatora 2” i krótka scenka ze słynnymi zdaniem „Want some candy?” ma poczesne miejsce w mojej pamięci. Potem nastały gry komputerowe i genialny Alien vs Predator. Był to już rok 1999 a gra miażdżyła mózg bo każdą z trzech dostępnych frakcji grało się zupełnie inaczej. Naprawdę można było poczuć się jak dzielny Major „Dutch” albo umykająca w przerażeniu ofiara Aliena, która już wie, że ksenomorf ją dopadnie. Ktoś pamięta, że Predator mógł tak rzucić teleskopową dzidą, że odrywał głowę biednego marines i przybijał ją do ściany? Bezwzględny zabójca, he he he.
Lata mijały, nadszedł rok 2004 i na dużym ekranie pojawił się filmowy wariant „Obcy konta Predator”. To mogło się udać bo przecież historia była nośna jak sto diabłów. Dwie najbardziej zabójcze rasy w kosmosie i miękkie, delikatne mięsko w postaci ludzi – to byłaby wielka epopeja. Niestety potencjał tej historii została zniweczony. Sprowadzono go do areny, piramidy odnalezionej na Antarktydzie, w której Predatorzy, Obcy i Ludzie wyżynali się nawzajem, właściwie bez większego sensu. Szwankowała fabuła i nie mogło być inaczej skoro opierała się na pomyśle inicjacji młodych Predatorów, którzy wpadali na Ziemię co 100 lat, rozmnażali Obcych w ciałach ludzi, a potem toczyli pojedynki z wyhodowanymi własnoręcznie ksenomorfami. To ma być honor dla największych łowców w Kosmosie? Ferma Obcych? Dobrze, że nie przywiązywali ich jeszcze do żłobu.
Cóż, na bezrybiu i rak ryba. Nasz niezawodny Polsat postanowił przypomnieć widzom tą tragiczną historię. Można się zżymać, można się wściekać, ale to nadal część uniwersum Obcych i Predatorów, może słaba, ale nie najsłabsza, bo później pojawił się jeszcze nieszczęsny Predalien z „AvP 2”. To dopiero była kicha. Przy tym „arcydziele” kinematografii, pierwsze zderzenie Obcego z Predatorem to rzecz warta obejrzenia, choćby dla niezapomnianego androida Bishopa z pierwszego „Obcego”, który powraca jako organizator ekspedycji, sam wielki Charles Bishop Weyland.
Poza tym, reżyserowi tego obrazu, Paulowi Andersonowi, znanemu choćby z „Ukrytego Wymiaru”, serii „Resident Evil”, czy „Mortal Kombat” nie można odmówić umiejętności posługiwania się efektami specjalnymi i sprawnego montażu. To nadal kiepska historia, ale chociaż dobrze zrobiona. Jeśli ktoś chce wyruszyć na Antarktydę i wziąć udział w polowaniu, wystarczy, że odpali telepator w piątkowy wieczór, dokładnie o 21:55 (i przyjmie na klatę pół godziny reklam). Jakiś dodatkowy znieczulacz w płynie na pewno się przyda.