„Arrow” to od dłuższego czasu mój ulubiony serial z kategorii „wyłącz mózg, zamów pizzę, usiądź wygodnie”. Najlepszy łucznik ze stajni DC Comics powraca po świątecznej przerwie, ale tylko w ramach wspomnień i retrospekcji. Chociaż „Arrow” trwa w najlepsze, to już bez głównego bohatera – Olivera Queena.
Oczywiście producenci doskonale zdają sobie sprawę, że „Arrow” bez przystojnego Stephena Amella nie ma racji bytu. Z tego powodu postać głównego bohatera pojawia się w serialu jako mara, jako retrospekcja z minionych lat. Dzięki temu możemy poznać przeszłość łucznika, która nawet po dwóch pełnych sezonach wciąż owiana jest nimbem tajemnicy. Urywki z przeszłości są również klamrą kompozycyjną, która wcześniej czy później doprowadzi do zrozumiałego dla widza „wskrzeszenia” protagonisty. Po najnowszym, dziesiątym odcinku trzeciego sezonu nie sądzę jednak, aby Oliver Queen wrócił do swojego miasta przesadnie szybko.
Wbrew pozorom „Arrow” może wiele zyskać na nieobecności głównego bohatera w Starling City. Twórcy serialu końcu mają szansę na wyeksponowanie pobocznych, mocno zaniedbanych postaci.
O ile świetny David Ramsey wcielający się w Johna Diggle to klasa sama w sobie, natomiast Felicity jak zwykle pochłania olbrzymią część czasu antenowego, tak reszta kompanii zawsze stoi wyraźnie w cieniu. Raczkujący bohater Arsenal, szkoląca się Thea Queen czy Lauriel zamieniająca się na naszych oczach w Czarnego Kanarka - to wszystko istotne drugoplanowe postacie, którym ciężko zdobyć należytą uwagę. Teraz się to zmieni. Bojowy duet Diggle – Arsenal przejął pałeczkę od tytułowego bohatera i sądząc po scenach walki w „Left Behind” wychodzi mu to naprawdę dobrze.
O wiele gorzej wygląda sytuacja z Lauriel Lance. Ta, w przeciwieństwie do swojego serialowego ojca, u większości widzów budzi na przemian frustrację oraz znużenie. Kobieca postać jest jak piąte koło u wozu, zdarte już po pierwszym sezonie. Nic zatem dziwnego, że twórcy serialu decydują się na ucieczkę do przodu, dopasowując do bohaterki obcisły lateksowy strój oraz czarną maskę i szminkę pod kolor. Czarny Kanarek, bo tak nazywa się zamaskowane alter-ego Lauriel, nie robi na mnie żadnego wrażenia. Rozumiem jednak, to dopiero początek nowej drogi przed postacią i liczę, że producenci na nowo mnie nią zainteresują.
To, co zawsze podobało mi się w „Arrow” to poziom realizacji. Najlepsze odcinki serialu w niczym nie ustępują kasowym filmom akcji ze średnim budżetem. Podobnie jest i tym razem.
Arsenal skaczący po elementach stojących w olbrzymim hangarze, szklane elementy pięknie sypiące się za uciekającym Oliverem ze wspomnień, dynamiczne ujęcia Johna Diggle z bronią w ręce – to wszystko składa się na zadowalający telewizyjnego widza poziom. Realizatorzy z sezonu na sezon delikatnie podnoszą poprzeczkę, czego tak klimatyczne sceny jak te z Ligą Zabójców i Ra's al Ghulem są najlepszym przykładem. Uważam, że w tym obszarze od „Arrow” mogą uczyć się producenci wielu innych seriali o podobnej tematyce, z „Agentami T.A.R.C.Z.Y.” na czele. Gumowy ponton, którym bohaterowie serialu Marvela ratowali poszycie pikującego samolotu do teraz śni mi się po nocy.
Jestem zaintrygowany. Ciekawi mnie, jak scenarzyści wytłumaczą widzom „zmartwychwstanie” Olivera Queena. Niestety, to nie będzie miało nic wspólnego z fontannami życia Ra's al Ghula. Szkoda, ponieważ ich obecność byłaby kolejnym elementem spajającym telewizyjne uniwersum DC. Od mistrza Ligi Zabójców i jego życiodajnych dołów już naprawdę blisko do jednej z najważniejszych opowieści innego super-bohatera z tej stajni komiksów – Batmana. Zgadza się, TEGO Batmana. Niestety, osoby odpowiedzialne za scenariusz zdecydowały się na inne, na ten moment znacznie mniej spektakularne rozwiązanie. Nieco szkoda, mimo tego kolejne odcinki „Arrow” na pewno będę pochłaniał zaraz po ich premierze. Chociażby dla rodzącego się na oczach widzów trzeciego super-bohatera stacji CW i DC Comics. Na pewno wiecie o kim mowa.