Co za czasy - pilot nowego sezonu "Arrow" jest ciekawszy od pilota serialu "The Flash"
Nie oznacza to oczywiście, że pilotażowy epizod nowego sezonu jest dobry. Zarówno "The Flash" jak i "Arrow" powracają do nas w bardzo, bardzo kiepskiej formie.
O tym, dlaczego "The Flash" nie tylko nie przypadł mi do gustu, ale wręcz obrażał mnie swoimi skrótami w dziurawym scenariuszu, napisałem w tym miejscu. Niezrażony kiepskim powrotem jednego serialu CW, dałem szansę następnemu. "Arrow" wrócił na moją tapetę po tym, gdy zostawiłem go na początku minionego sezonu.
Mimo kilkunastu przeoczonych odcinków, w "Arrow" nie zmieniło się wiele.
Teoretycznie, zmiany są gigantyczne. Laurel Lance nie żyje, główny bohater został burmistrzem, a drużyna jego mścicieli rozwiązała się, w imię powrotu do normalności i wielu innych, mniej lub bardziej sensownych motywów.
W praktyce, nie zmieniło się nic. Główny bohater dalej biega po dachach w zielonym stroju, szyjąc strzałami z łuku. Felicity siedzi za komputerami, symbolizując XX-wieczną wizję hakera. Oliver Queen notorycznie spóźnia się na wszystkie spotkania, żonglując torbami z zakapturzonym kostiumem oraz garniturem. Miasto Star City nękane jest atakami terrorystycznymi z częstotliwością, której powstydziłoby się Gotham Batmana oraz Metropolis Supermana.
Ach, no i Arrow ponownie zaczął zabijać.
Powrót do "Arrow" to jak powrót na stare śmieci. Serial stoi w miejscu.
Bohaterowie nie ewoluują. Lance dalej ma problemy z alkoholem. Olivier wciąż miota się w sercowych perypetiach. Jego siostra stale próbuje odnaleźć samą siebie. Niezależnie, co działoby się w poprzednich sezonach, wszystko wraca do bezpiecznego status quo.
No, może poza jednym detalem. Laurel Lance naprawdę nie żyje. Będę okropny, ale muszę to napisać - co za kapitalny zabieg! No nareszcie! W tym serialu chyba nie było bardziej irytującej postaci. Nie licząc pierwszego sezonu, w którym panna Lance była jeszcze całkiem strawna, mało kto z obsady "Arrow" tak grał mi na nerwach.
Pretensjonalna. Spowalniająca drużynę. Działająca na nerwach. Laurel Lance symbolizowała wszystko, co złego może przytrafić się czołowej postaci, gdy wezmą się na nią nieodpowiedni scenarzyści. Jakże się cieszę, że po trzech sezonach nieustannej walki o sympatię widzów, producenci postanowili odesłać Laurel w zaświaty.
Pytanie, na jak długo. "Arrow" wcześniej czy później zawsze wraca do status quo. Jestem przekonany, że do drużyny nocnego mściciela po pewnym czasie powróci Diggle, a panna Lance jakimś sposobem wskoczy do świata żywych. Tym bardziej rozkoszuję się tymi epizodami, w których jej nie ma.
Najciekawszym motywem nowego sezonu "Arrow" jest póki co zastępowanie starych członków drużyny nowymi.
Olivier Queen do spółki z Felicity przeprowadzi kasting na zamaskowanych herosów. To jeden z najciekawszych motywów, jakie pojawiły się w tym serialu. Zabieg daje producentom pole do popisu na praktycznie wszystkich płaszczyznach - masa zabawnych gagów podczas treningów, nowy obiekt miłosny Olivera, ciekawe kostiumy i tak dalej.
Na tle super-bohaterskiego kastingu bledną wszyscy nowi przeciwnicy Arrowa. Czarnoskóry gangster Charon urwał się z komiksu wydrukowanego w latach 60-tych. Do tego dostajemy kolejnego sobowtóra Arrowa, który będzie psuł jego reputację i zwracał przeciwko Olivierowi mieszkańców Star City. To już było!
Nie mam za to zdania co do retrospekcji z rosyjską Bratvą. Z jednej strony, cofanie się w czasie traci powoli sens i równie dobrze mogłoby go nie być. Z drugiej, po mocno „magicznym” czwartym sezonie powrót do zorganizowanych grup przestępczych, narkotyków i prostytutek to bardzo "miła" odmiana. „Arrow” znowu twardo stąpa po ziemi, zostawiając magię, podróże w czasie i alternatywne rzeczywistości dla Flasha.
To bez dwóch zdań zaleta. Serial "Arrow" od zawsze miał być nieco bardziej poważny, mroczny i brutalny. Z drugiej strony, zastanawiam się, jaki jest właściwie sens oglądania tego widowiska. Bohaterowie stoją w miejscu. Miasto stoi w miejscu. Przeciwnicy to powtarzalne klisze.
A ostatecznie i tak wszystko wraca do punktu początkowego.