Avengersi dziękują widzom i żegnają się z godnością. „Avengers: Koniec gry” - recenzja ze spoilerami
Ponad dziesięć lat Marvel Cinematic Universe prowadziło nas właśnie do tego momentu. Film „Avengers: Koniec gry” wszedł z przytupem do polskich kin i z miejsca zawładnął sercem i umysłem widowni. O tym, czym produkcja może się pochwalić, a co wyszło przeciętnie przeczytacie w naszej spoilerowej recenzji.
OCENA
Uwaga! Recenzja zawiera szczegóły fabuły i zakończenia „Avengers: Koniec gry”. Czytasz na własną odpowiedzialność.
Emocje towarzyszące pożegnaniom to słowo klucz kierujące najnowszym filmem Disneya. Nie ma sensu w tym miejscu nostalgicznie wspominać: „Gdzie byłeś, gdy „Iron Man” trafił do kin?”. Ani to zdrowe, ani komukolwiek potrzebne. Ale nie sposób uciec od świadomości, że „Avengers: Endgame” to pod wieloma względami pożegnanie z filmowym uniwersum, które na długie lata odmieniło całe Hollywood.
Marvel w którymś momencie musiał zakończyć opowiadaną od jedenastu lat historię swoich superbohaterów. Co do tego jednego faktu zgodzą się chyba wszyscy fani MCU. Nie mnie oceniać, czy wybrał najwłaściwszą chwilę, ale sposób w jaki to zrobił za pomocą „Avengers: Wojna bez granic” i „Avengers: Koniec gry” absolutnie przejdzie do historii kina. Najnowsza produkcja braci Russo stanowi bowiem sztandarowy przykład dobrze zrobionego kina epoki fandomu. Ale nie wybiegajmy za bardzo do przodu.
Akcja „Avengers: Koniec gry” zaczyna się w momencie pokazanym na pierwszym zwiastunie filmu. Co jednocześnie wcale nie oznacza, że trailery nie kłamały.
Po krótkiej scence pokazującej wyparowanie rodziny Hawkeye'a przenosimy się w sam środek zniszczeń dokonanych przez pstryknięcie Thanosa. Iron Man i Nebula próbowali w desperacki sposób dostać się ze zniszczonego Titana w dowolne miejsce zamieszkałe przez rozumne istoty. Ponoszą jednak porażkę, a ich statek od dłuższego czasu dryfuje w przestrzeni kosmicznej. Tuż przed tym jak wyczerpaniu ulegają zbiorniki z tlenem bohaterowie zostają jednak uratowani przez Kapitan Marvel, która sprowadza ich bezpiecznie na Ziemię. Między Avengersami pada kilka wzajemnych oskarżeń i pomysłów jak zemścić się na Thanosie. W końcu przeważa Carol Danvers, która stwierdza, że nawet jeśli Thanos nadal ma Kamienie Nieskończoności, to ona zdoła go pokonać. A dzięki mocy Kamieni przywrócą zabitych do życia.
W tym miejscu warto powrócić do kwestii publikowanych przed premierą trailerów. Żaden z nich nie okłamywał widzów w tak oczywisty sposób jak było to w przypadku „Avengers: Wojna bez granic”. Kilka scen nie pojawia się ostatecznie w filmie, a w dwóch miejscach komputerowo zmienione zostały też włosy Czarnej Wdowy. Ale do większych przeróbek nie doszło. Jednocześnie zwiastuny w niezwykle ciekawy sposób wykorzystywały tendencję ludzkiego umysłu do łączenia w całość widoków, które w oczywisty sposób do siebie nie pasują. Oglądający je widzowie powinni byli się domyśleć, że połączyły dwie osobne wyprawy Avengersów w jedną.
Pierwsza z nich następuje niedługo po zakończeniu poprzedniego filmu. Bohaterowie znajdują Thanosa na jego farmie i szybko pacyfikują z pomocą Kapitan Marvel. Rzecz w tym, że Szalony Tytan dwa dni wcześniej po raz ostatni użył mocy Kamieni Nieskończoności do zniszczenia ich samych. Wściekły Thor pozbawia go głowy, ale wszystko na próżno. Nie ma żadnych szans na przywrócenie zmarłych do życia. W następnej scenie widzimy Avengersów po pięciu latach. Część z nich dała sobie spokój z życiem bohatera, inni pomagają zwykłym ludziom, a pozostali dalej działają na rzecz całego wszechświata, który cierpi od rany zadanej przez Thanosa. Dopiero powrót Ant-Mana i jego plan związany z powrotem do przeszłości napędza Kapitana Ameryką i Czarną Wdowę do podjęcia inicjatywy. Jest im jednak potrzebna pomoc Iron Mana, a tą niełatwo będzie zdobyć.
Jak na stosunkowo mroczny temat „Avengers: Endgame” jest zaskakująco zabawnym filmem. To jedna z najlepiej napisanych pod tym względem produkcji MCU.
Utarło się, że każdy film Marvela musi mieć dowcipy bez względu na wszystko. Dlatego poziom humoru od pewnego czasu nie stał na szczególnie wysokim poziomie. Żarty w „Avengers: Koniec gry” działają, bo nigdy nie sprawiają wrażenia działających wbrew atmosferze sceny. Bracia Russo smutne i desperackie momenty kręcą na poważnie i w żaden sposób nie łagodzą obrazu świata, z którego zniknęła połowa populacji. Dlatego dowcipy bohaterów sprawiają wrażenie autentycznego mechanizmu obronnego. Gdyby nie odrobina humoru, to mogliby się tylko całkowicie załamać lub zwariować.
Nie sposób też pominąć milczeniem chemii między poszczególnymi aktorami, która aż wylewa się z ekranu. Każda wspólna scena Iron Mana i Kapitana Ameryki, Czarnej Wdowy i Hawkeye'a czy Bannera w towarzystwie Scotta Langa to prawdziwe złoto. Twórcy filmu podjęli absolutnie słuszną decyzję, stawiając w większości na aktorów występujących w Marvel Cinematic Universe od początku.
Co prowadzi nas do niezwykle ważnej kwestii, czyli roli Kapitan Marvel w „Avengers: Endgame”. Przy okazji recenzji „Kapitan Marvel” narzekałem, że bohaterka jest zbyt potężna i jej obecność rozwiązałaby wszystkie problemy ziemskich superbohaterów. Bracia Russo ewidentnie dostrzegli ten sam problem i postanowili go rozwiązać w bardzo skuteczny, choć mało wyrafinowany sposób. Carol Danvers zwyczajnie w tym filmie prawie nie ma.
Jakieś 90 proc. czasu antenowego zostaje oddane oryginalnej szóstce Avengersów, Rocket Raccoonowi, Ant-Manowi, War Machine'owi i... Nebuli.
Córka Thanosa zdecydowanie wyrasta na największe pozytywne zaskoczenie „Avengers: Koniec gry”. W swoich poprzednich filmach Nebula była albo tak zaślepiona, że aż irytująca, albo stanowiła fabularny wybieg, żeby Gamora robiła to, czego chce od niej Thanos. Tutaj udało się jednak w doskonały sposób pokazać jej przemianę z maszyny do zabijania w superbohaterkę, nie gubiąc jednocześnie cechującego ją niemal zwierzęcego, bezlitosnego instynktu. Odnajdywanie w sobie herosa to zresztą jeden z głównych motywów najnowszego dzieła Marvel Studios.
Drugim jest poświęcenie w imię wyższego dobra. Ostatecznie dochodzi bowiem do konfrontacji z Thanosem. I trzeba sobie powiedzieć otwarcie, że nie wszystkie pozytywne postaci doczekają do końca filmu. A co za tym idzie, dla niektórych aktorów była to ostatnia przygoda z MCU. Część scen odejścia okazała się prawdziwe zaskakująca, inne można było dosyć łatwo przewidzieć. „Avengers: Koniec gry” potrafi być jednak nie tylko zabawne, ale też niezwykle wzruszające i nagradzające widzów za jedenaście lat zaangażowania. Nie mówię tu nawet o wszystkich cameo i nawiązaniach (choć jest ich wiele, niemal aż do przesady). Twórcom produkcji udało się przede wszystkim stworzyć historię, która ma na tyle realne emocje, że oglądanie jej na ekranie stanowi nagrodę samą w sobie.
Nie mamy jednocześnie do czynienia z filmem idealnym. Najbardziej zawodzi, to co do tej pory było specjalnością Joego i Anthony'ego Russo.
Rozpoczęcie współpracy z duetem braci dało Marvelowi drugą świeżość, jeśli chodzi o kręcenie scen akcji. Niestety, choreografia walk z „Avengers: Endgame” nie zbliża się do poziomu z „Avengers: Wojna bez granic”, nie wspominając nawet o „Kapitan Ameryka: Zimowy żołnierz” czy „Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów”. To pod tym względem zdecydowanie najsłabszy film MCU od tych twórców. Finałowa potyczka między siłami Thanosa i wojownikami Ziemi nie jest może chaotyczna, ale też ma niewiele godnych zapamiętania momentów (pod względem choreografii, pracy kamery i operowaniem kolorem - bo fabularnych emocji nie brakuje).
Nie mamy do czynienia z dziełem pozbawionym niepotrzebnych dłużyzn. Spokojnie można by ten film skrócić o 15-20 minut i nikomu nie stałaby się krzywda. Zbyt często scenarzyści korzystają też z pewnych chwytów, choćby ratując bohaterów przed zagrożeniem w ostatniej możliwej chwili. Najbardziej zaangażowani fani będą się też irytować na pewne nielogiczności związane z siłą Thanosa, osłabieniem Thora i Hulka czy pojawieniem się tak ogromnej liczby dawno niewidzianych bohaterów. A widzowie o mniejszym powiązaniu emocjonalnym z MCU będą narzekać na wylewający się z ekranu fan-service.
Nie ma to wszystko jednak tak ogromnego znaczenia, bo „Avengers: Koniec gry” jest bardziej pożegnaniem z MCU niż samodzielnym filmem.
A jako zamknięcie filmowego uniwersum Marvela sprawdza się naprawdę świetnie. Braciom Russo udało się nawet retroaktywnie naprawić w niej gorsze dzieła pokroju „Thor: Mroczny świat” czy „Kapitan Marvel” oraz pośmiać się nieco z naiwności Avengersów po ich pierwszym zwycięstwie z Lokim. Oczywiście, oficjalnym zamknięciem 3. fazy MCU ma być „Spider-Man: Daleko od domu”, ale i tak każdy będzie w taki sposób traktować „Avengers: Endgame”. Świadczą o tym nawet tak drobne z pozoru szczegóły, jak brak jakiejkolwiek sceny po napisach.
Przyszłość Marvel Cinematic Universe rysuje się więc w bardzo niepewnych barwach. Kolejne filmy i seriale są już w drodze, ale podobny sukces trudno będzie powtórzyć. Zakończenie dzieła braci Russo rzuca nieco światła na fabułę seriali Disney+, lecz na temat filmów z 4. fazy nie mówi praktycznie nic. Osobiście czuję, że Disney powinien na kilka lat dać odpocząć całemu uniwersum i pewnie wiele osób się ze mną zgodzi. Bo każdy kolejny masowo produkowany film z serii będzie po trosze czynić tą produkcję gorszą. Raczej nie wierzę, by w świecie opanowanym przez pieniądze to życzenie miało się ziścić. Przynajmniej dopóki ludzie będą nadal ochoczo kupować bilety na kolejne filmy Marvel Studios. A po takim dziele jak „Avengers: Koniec gry” naprawdę trudno im się dziwić.