Skąd te zachwyty? „Avengers: Koniec gry” to wielkie rozczarowanie. Marvel mydli oczy fanom
Disney i Marvel świętują ogromny sukces. „Avengers: Koniec gry” przebija nawet najśmielsze prognozy i ustanawia nowe rekordy kasowe w historii kina. Fani i krytycy wydają się zachwyceni. Zastanawia mnie tylko czym, skoro wielki finał potyczki z Thanosem to tak bardzo chaotyczna i nieudana filmowa sklejka.
Jestem wielkim fanem Marvela, jeszcze z czasów, gdy jako dzieciak zaczytywałem się w ich seriach komiksowych. Także filmowa inkarnacja przygód tamtejszych superbohaterów zrobiła na mnie, jak i na reszcie świata, ogromne wrażenie. To, czego dokonał Kevin Feige wraz z zastępami ludzi z Marvela oraz tabunami aktorów, reżyserów i ekip filmowych zapisało się już na zawsze w historii kina. Cała konstrukcja MCU to coś, czego X muza wcześniej nie widziała.
I oczywiście nie wszystkie filmy Marvela, a było ich dotąd aż 22, są w pełni udane. Oba „Ant-Many” są dość klasycznymi średniakami, które miło się ogląda, ale nic poza tym. „Thor: Mroczny świat” to kiczowate sci-fi/fantasy, a „Kapitan Marvel” to do bólu przeciętna, przewidywalna i bezpieczna gra na sentymentach do lat 90., w którym to najciekawszymi postaciami są Nick Fury (Samuel L. Jackson) oraz... kot. Tytułowa bohaterka jest z kolei tak bezbarwna, sztywna i nudna, że Superman przy niej wydaje się zwariowanym imprezowiczem.
Jednak zdecydowana większość filmów MCU jest naprawdę dobra (w swojej kategorii), a niemało z nich to rozrywka na najwyższym poziomie. „Avengers: Wojna bez granic” zajmuje w tym panteonie szczególne miejsce. To było widowisko, jakiego jeszcze świat nie widział. Spotkało się w nim ponad 30 superbohaterów znanych ze wszystkich poprzednich produkcji Marvela. Skala tego filmu była ogromna. Podobnie jak i stawka, o którą z potężnym Thanosem walczyli bohaterowie. No i to zakończenie. Tzw. „Thanos snap” przeszedł do historii popkultury.
Zakończenie filmu, w którym czarny charakter nie tylko wygrywa z superbohaterami, ale jednocześnie unicestwia połowę życia we wszechświecie to jeden z najlepszych, o ile nie najlepszy, cliffhanger w dziejach. Jego siła jest ogromna.
Bo wydarzenia z „Wojny bez granic” dotyczyły ogromnej ilości postaci, których nie poznaliśmy na początku tego filmu, tylko znaliśmy je od ładnych paru lat. Zżyliśmy się z nimi, zainwestowaliśmy w nich swoje emocje. I teraz, za pstryknięciem palca, spora część z nich przestała istnieć.
I ta potęga „Thanos snap” zaprocentowała ze zwielokrotnioną siłą. „Avengers: Koniec gry” (w oryginale tytuł brzmi bardziej dramatycznie, bo oznacza „ostateczną rozgrywkę”, a nie nasze, nieudane i zbyt dosłowne tłumaczenie rodem z Google Translate) bije wszelkie rekordy kasowe. I to globalnie! Film Marvela w ciągu jednego tylko dnia był w stanie zarobić w Chinach ponad 100 mln dol. A warto mieć w świadomości fakt, że 80 proc. filmów, która trafia do kin na świecie w ogóle nie dobija do tego pułapu kasowego podczas swojej dystrybucji. W USA film dokonał czegoś niebywałego. Zarobił ponad 350 mln dol. (najnowsze dane wskazują, że jest to nawet 357 mln dol.). Nie sądziłem, że coś takiego jest w ogóle możliwe. Tym bardziej, że „Koniec gry” trwa 3 godziny. A jednak. Globalnie „Avengers: Endgame” zarobił w 5 dni więcej niż np. „Aquaman” przez całe swoje kinowe życie!
Fani walą do kin drzwiami i oknami. Krytycy są zachwyceni. A ja w tym wszystkim pytam się: skąd te zachwyty? Czyżby wszyscy dali się omamić tej wielkiej machinerii Marvela, której rozmiary są tak olbrzymie, że w przypadku wielkiego finału, tyleż samo przejmującego co sentymentalnego, nie pozostaje nic innego jak chwalić? Było nie było jest to zwieńczenie wyjątkowego w historii kina cyklu.
Niestety, choć czekałem z zapartym tchem, unikałem wszelkich spoilerów, a do premiery „Końca gry” odliczałem czas już po wyjściu z kina z „Wojny bez granic”, finał tej opowieści srogo mnie rozczarował.
Przede wszystkim, tak ogromy sukces kasowy jest owocem umiejętnie budowanego świata i to w dużej mierze zasługa Kevina Feige'a. Ale też wszystkie rekordy frekwencyjne „Endgame” przypominają o tym, jak wielka jest siła opowiadania historii. Od czasów, gdy zbieraliśmy się przy ognisku, by wysłuchać kolejne niezwykłe opowieści niewiele się zmieniło, poza skalą i modelem dystrybucji tych historii. „Avengers 4” wygrywają więc dzięki genialnemu cliffhangerowi. I mam nadzieję, że Hollywood weźmie z tego cenną lekcję. Koniec końców, to właśnie historia, bohaterowie oraz dramatyczne wydarzenia na sam koniec sprawiły, że ludzie gnają do kin. Nie efekty specjalne i obietnice wielkich bitew. Nadal, nawet w przypadku filmów superbohaterskich, najważniejsze partie odgrywa historia.
Szkoda tylko, że w tym wszystkim, w samym finale to właśnie scenariusz jest tym co kuleje najbardziej. Mówiąc ogólnie, „Avengers: Koniec gry” to jeden wielki chaos.
Dziwi mnie to o tyle, że za reżyserię ponownie odpowiadają bracia Russo, którzy w wirtuozerskim stylu ogarnęli mnogość wątków i postaci w „Wojnie bez granic”.
Film ten kompletnie nie trzyma się kupy. Zacznijmy może od tego, że nie ma on żadnego powiązania ze sceną po napisach końcowych z „Kapitan Marvel”. Tam Carol Danvers pojawiła się nagle w siedzibie Avengersów wezwana przez Nicka Fury’ego. W „Endgame” spotykamy ją, gdy pojawia się nagle w kosmosie, ratuje Tony’ego Starka i potem razem z nim wyrusza na Ziemię. Co z kolei prowadzi nas do pytania - skąd ona wiedziała gdzie znajduje się Tony i kim on w ogóle jest? Pojawiła się też w ostatnim dobrym momencie, tuż przed śmiercią Starka, co dowodzi wyjątkowemu lenistwu scenarzystów. Kapitan Marvel po prostu miała się tam pojawić, bo nie mieli lepszego pomysłu na sprowadzenie Starka na Ziemię. Poza tym, trzeba było znaleźć dla niej jakąś rolę, skoro już tak szumnie wprowadzono ją do MCU.
I tu przechodzimy do większego tematu, czyli do tego, jak bardzo Disney z Marvelem nabrali całą społeczność fanów na postać Kapitan Marvel.
Miała być ona kluczową postacią w całym MCU, tajną broną do pokonania Thanosa. I co? I nic. Kapitan Marvel odgrywa w „Endgame” rolę epizodyczną i na dobrą sprawę nic nie wnosi do całej opowieści. Równie dobrze mogłoby jej w ogóle nie być. Ma niewielki epizod w pierwszym akcie, choć i tam decydujący cios zadaje Thor. Potem pojawia się nagle w finałowej walce, ale znowu widzimy ją dosłownie przez chwilę, bo Thanos, z pomocą jednego z Kamieni Nieskończoności, pokonuje ją w walce.
Cała kampania marketingowa filmu „Kapitan Marvel”, która zaczęła się już w epilogu „Avengers: Wojna bez granic” była więc jedną wielką ściemą. A fani, skuszeni zapowiedziami Marvela, dali się nabrać i sprawili, że i ten film zarobił ponad 1 mld dol. na całym świecie. Gdyby jeszcze był to dobry film, to jakoś bym to przebolał. A boli mnie to trochę dlatego, że do tej pory Marvel był mimo wszystko fair względem swoich fanów. Grali uczciwie, traktowali odbiorców z szacunkiem dając im to, czego oczekiwali. Niestety, jak widać, Feige i reszta wyłożyli się trochę już przed samym końcem biegu.
Zarówno „Kapitan Marvel” jak i „Endgame” to czyste hollywoodzkie hochsztaplerstwo. Mieliśmy dostać ważną i kluczową postać, a dostaliśmy poprawną politycznie superbohaterkę, która spełnia rolę feministycznego sztandaru, zamiast być po prostu superbohaterką. Nie mam nic przeciwko kobietom w pelerynach, ale gdy są one wykalkulowanymi marketingowo tworami to pojawia się problem.
Co więcej, miałem przedziwne wrażenie, że Danvers pojawiła się na chwilę w tej finałowej bitwie po to, by zaprezentować jeden z najbardziej żenujących fragmentów „Endgame” czyli wrzucony na siłę kadr z grupą samych walczących superbohaterek, niejako zapowiadających grupę A-Force. Gwoli przypomnienia, A-Force w wersji komiksowej nie przeżyło zbyt długo, gdyż seria ta fatalnie się sprzedawała. Podobnie jak figurki z postaciami superbohaterek. Marketing potrafi zdziałać cuda, ale naprawdę nie zmusi ludzi do polubienia czegoś, co jest im wciskane na siłę.
Z tych wszystkich milionów opcji przyszłości, które zobaczył Doktor Strange, w wielkim finale twórcy zaserwowali fanom tę najbardziej banalną, nudną, pozbawioną jakichkolwiek ciekawych pomysłów.
Rozumiem, że prawa do postaci Hulka ciągle dzierży Universal, ale to w jaki sposób postać ta została potraktowana przez twórców obu ostatnich odsłon „Avengers” woła o pomstę do nieba. W „Wojnie bez granic” Hulka prawie w ogóle nie widzieliśmy w akcji. Argumentacja scenariusza średnio mnie przekonywała, ale przyjąłem ją na klatę. Tutaj z kolei Hulka widzimy w pełnej krasie, ale jest on na trzecim planie, bardziej w wersji „profesorskiej” niż walczącej. Dziwny trop...
Thor skończył wyjątkowo marnie. Pokazany tu został jako mężczyzna po załamaniu nerwowym, z brzuszkiem, zapijający smutki, żałosny. Nie taki koniec boga piorunów sobie wyobrażałem. Z jednej strony można cenić twórców za takie nietypowe „przemiany” bohaterów i podążanie nieprzewidywalnymi ścieżkami. Jak rozumiem, chcieli tez przemycić trochę humoru w stylu „Thora: Ragnarok”. Ale niestety, zmiana tonalna w obrębie choćby tylko tej postaci jest kompletnie niedopuszczalna i niewiarygodna. Wskazuje, po raz kolejny, na brak przemyślenia ze strony scenarzystów.
Podobnie jak to miało miejsce w przypadku Czarnej Wdowy i Hawkeye’a. Oboje zdają się być zaplątani w wydarzenia „Endgame” na siłę.
Oboje są zwykłymi ludźmi, niezwykle sprawnymi, ale pozbawionymi supermocy. Po jaką cholerę twórcy filmu wciskają ich więc nagle w podróże kosmiczne? Więcej, odwiedzają nawet ze dwie planety i oczywiście nie mają problemu z oddychaniem w innych światach. Jeszcze w przypadku innych nadludzko silnych postaci można to jakoś uzasadnić, ale nie w przypadku zwykłych ludzi.
Czepiam się? Być może. W końcu mówimy o filmach, w których wszystkie postaci z każdego krańca wszechświata mówią po angielsku, ale jednak jakoś mi to uwierało. Bardziej nawet pod względem tego, że w stajni MCU znalazłyby się postaci bardziej pasujące do danej „scenerii”. Choćby taka Kapitan Marvel. Ale nie, w podróż na inną planetę lepiej wysłać Hawkeye’a z jego niezawodnymi strzałami.
Punktuję tak „Avengers: Koniec gry”, bo dotąd Marvel całkiem zręcznie omijał jakiekolwiek scenariuszowe koleiny.
Teraz jednak miałem wrażenie, że na sam koniec totalnie sobie odpuścili. Być może nie mieli już żadnego pomysłu. Być może postawili przed sobą zbyt trudne zadanie tym niesamowitym cliffhangerem na koniec „Wojny bez granic”. Być może mieli po prostu problem z napisaniem dobrego zakończenia. Stosunkowo rzadko kiedy w popkulturze dostajemy satysfakcjonujące finały. Tutaj poprzeczka była wyjątkowo wysoko.
„Avengers: Koniec gry” okazał się chaotycznym, rozwlekłym, zadziwiająco nudnym domknięciem największej sagi jaką widziało kino. Poza paroma udanymi wątkami i scenami nie ma w tym filmie absolutnie niczego, co potrafiłoby zapaść w pamięć na dłużej.
Finałowa potyczka z Thanosem jest jednym wielkim bałaganem w CGI. Dzieje się dużo, ale szybko, byle jak, bitwa nie ma w sobie ani żadnych ciekawych sekwencji, ani większej dramaturgii (oczywiście poza poświęceniem Tony’ego Starka). Wszyscy polegli wcześniej bohaterowie powracają nagle jak za użyciem czarodziejskiej różdżki i ruszają tłumnie do wielkiej potyczki, w której nikną w zalewie CGI. Zupełnie jakby robili to inni twórcy, zapominając o samych bohaterach na rzecz wielkiego festyniarstwa.
Całe „Endgame” ma wręcz znamiona niepotrzebnie rozciągniętego do 3 godzin epilogu do „Infinity War”.
Masę scen można z „Końca gry” spokojnie wyrzucić. Twórcy całkiem zręcznie oddali hołd minionej dekadzie z MCU, powracając do pamiętnych scen z poprzednich filmów, ale granie na sentymentach to trochę za mało jak na wielki finał. Tym samym to, co przewiduję staje się coraz bardziej realne. Nowi „Avengers” to początek końca gry dla Marvela.
W ich stajni, poza Spider-Manem i Strażnikami Galaktyki, nie pozostały już żadne ciekawe i równie charyzmatyczne postaci. Nowym bogiem piorunów została Valkyria, nowym Iron Manem Rhodey, nowym Kapitanem Ameryką niegdysiejszy Falcon. Idąc tym tropem, zrobiłbym z Bucky'ego nową Czarną Panterę dla wyrównania szans. No i zostaje jeszcze Kapitan Kamienna Twarz, eee, to znaczy, Kapitan Marvel. Tak, już widzę jak poprowadzi ona nowych Avengersów na szczyty popularności...
Na dobrą sprawę całe MCU to seria powiązań miedzy filmami i postaciami, które udało się, raz lepiej, raz gorzej spleść ze sobą. Na ostatniej prostej zabrakło jednak Marvelowi tego samego wyczucia, które mieli na początku.
Ponoć aktorzy grający w obu częściach filmu nie widzieli na oczy scenariusza do całości, a jedynie fragmenty, które dotyczyły postaci przez nich granej. Do tego dostawali różne wersje zakończenia. I trochę takie miałem wrażenie oglądając „Endgame”.
Nie ma tu żadnego scenariusza, są tylko pospinane ze sobą epizody konkretnych postaci, często nie mające większego sensu dla całości. Szkoda, że tak się to skończyło. Choć nadal mam cichą nadzieję, że może ktoś poskładał ten film z nie tych części co trzeba i omyłkowo wysłał to w świat. A gdzieś tam w sejfie Kevina Feige'a znajduje się prawowite domknięcie marvelowskiej sagi, które dostępne jest tylko dla niego i może kiedyś pokaże je światu.