„Stranger Things” powróciło z finałowym sezonem (a precyzyjniej: z pierwszą z trzech części finałowego sezonu) po długiej przerwie. Po seansie wszystkich czterech nowych epizodów (w sumie 271 minut oglądania) mam dość mieszane uczucia, ale z przewagą tych pozytywnych. Uspokoję: bracia Dufferowie wciąż potrafią zauroczyć i sprawić frajdę, choć pierwsze dwie godziny nie nastrajały zbyt optymistycznie.

Minęły niemal dwa lata. Hawkins - miejsce leżące na granicy dwóch światów - zostało objęte kwarantanną i oddzielone od reszty kraju. Wojsko nie tylko bacznie się wszystkiemu przygląda, lecz także kontroluje funkcjonowanie miasteczka, niemal każdą istotną część codzienności jego mieszkańców. Patrole, kontrole, badania (echo pandemii i agresywnych działań ICE) to norma. Trwa łatanie szczelin - przejść między światami - i poszukiwania prawdopodobnie najpotężniejszej istniejącej broni. Znaczy się: Jedenastki.
Tymczasem liczna grupa protagonistów wciąż bezskutecznie poszukuje Vecny. Nie jest łatwo: Jedenastka musi się przecież ukrywać, a komunikacja między poszczególnymi grupami jest bardzo utrudniona za sprawą węszących wszędzie mundurowych. Kolejne akcje tropicielskie to w istocie złożone operacje, które wymagają skrupulatnego planowania. Szczęściem bohaterowie mają swoich informatorów, a sami też są już nieźle doświadczeni. I tak na przykład część szczegółów dotyczących wypraw na Drugą Stronę Robin przekazuje dywersantom szyfrem za pośrednictwem audycji radiowej (która przy okazji służy jako całkiem zgrabne streszczenie widzowi bieżącej sytuacji). Tak czy inaczej: rdzeń fabuły sezonu jest prosty. Trzeba namierzyć, dopaść i wykończyć Vecnę, by wreszcie wrócić do do normalności. Problem polega na tym, że Vecna... zniknął. A jego nieobecność jest w istocie jeszcze bardziej niepokojąca niż otwarty, klarowny konflikt. Coś musiało się wydarzyć. Ale co?
Stranger Things 5., cz. 1 (odc. 1-4) - recenzja serialu Netfliksa
Przeskok czasowy w miarę skutecznie rozwiązał problem, którego przyczyną były zbyt długie przerwy między sezonami: fakt, że aktorzy zauważalnie dorośli. Dzięki temu ich postacie również mogły dojrzeć - a jednocześnie zachować tę uroczą, sympatycznie głupkowatą i naturalną dynamikę między nimi. W przypadku części pozostałych bohaterów jest nieco gorzej: przepychanki Steve’a z Jonathanem trochę już nie przystoją dorosłym chłopom.
Ten jeden aspekt w pewnym sensie odzwierciedla problem dotychczasowych odcinków: są bardzo nierówne. Pierwsze dwa odcinki, niestety, mają więcej problemów niż zalet; kolejne dwa natomiast sporo nadrabiają. Jeśli lubiliście te postacie i to, w którą stronę prowadzono ich rozwój, powinniście być zadowoleni: to wciąż oni, wciąż dają się lubić, wciąż potrafią sprawić, by widz z nimi sympatyzował, przejmował się ich losami, kibicował im. Twórcy dbają o to, by regularnie wplatać w akcję sekwencje bazujące na interakcjach, służące rozbudowaniu relacji między członkami ekipy. Fajnie, że żonglują konfiguracjami, nie zestawiając ze sobą wciąż i wciąż tych samych bohaterów. I choć dzieje się wiele, a akcja gna na złamanie karku, podczas wykonywania kolejnych zadań poszczególne duety, tercety i tak dalej mają czas na rozmowę, na podzielenie się przemyśleniami, obawami i odczuciami względem tego, co ich spotkało i tego, co jeszcze przed nimi.
Niestety, w pierwszych odcinkach te rozmowy są rozwadniane fatalnie napisaną werbalną ekspozycją.
Co więcej, serial nie tylko na każdym kroku przypomina nam, co wydarzyło się wcześniej i zawzięcie tłumaczy jak dziecku, co właśnie dzieje się na ekranie, ale, cóż, wręcz odtwarza sam siebie. „Stranger Things” od początku posilało się nostalgią (i robiło to świetnie, zresztą 1. sezon był przecież prekursorem trendu na pełne czułości retro-klimaty w serialach i filmach), ale teraz - poza odwoływaniem się do klasycznych filmowych przygód - odwołuje się też do samego siebie sprzed lat. Jasne, wielu fanów powtarza, że to „jedynkę” kochają najbardziej, ale nie oznacza to jeszcze, że zależy im na coraz większej dawce tego samego. A tak się niefajnie składa, że nowe odcinki w poszczególnych wątkach podsuwają nam właśnie to samo, tylko więcej i bardziej; nie szczędzą też autoreferencji i niepotrzebnego fan-service’u. Nie sprzyja to budowaniu napięcia, o grozie nie wspominając. Jednym z mniej problematycznych skutków jest na przykład fakt, że Demogorgony występują teraz ilościach hurtowych; niegdyś niepokoiły, teraz zmieniają się w komputerowe mięso armatnie.
Nie sposób też nie odnieść wrażenia (znów: zwłaszcza na poziomie pierwszych epizodów), że poszczególne wątki i sceny akcji są bardzo specyficznie pocięte i pourywane - co może być skutkiem długiego czasu produkcji i napiętych harmonogramów gwiazd.
W związku z tym serial, który niegdyś binge’owało się z przyjemnością, teraz - wydaje mi się - lepiej będzie sobie dawkować. Właśnie do tej kwestii odnosi się nagłówek tego tekstu: oglądanie naraz tych czterech odcinków - po brzegi upchanych akcją, początkowo niestety niespecjalnie ekscytującą, bo odgrywającą melodie, z którymi wszyscy są już osłuchani - jest dość męczące i może zniechęcić. Do 3. epizodu polecam usiąść po przerwie: myślę, że wtedy sprawi jeszcze więcej frajdy.
Jest to bowiem właśnie ten epizod, w którym sytuacja ulega istotnej poprawie. Dialogi znów przypominają to, do czego twórcy przyzwyczaili nas w poprzednich sezonach, dowcip jest doszlifowany, nowe tajemnice nabierają rumieńców, Dufferowie wpuszczają do swoich skryptów odrobinę świeżego powietrza, przygoda znów staje się angażująca. Traumy, z którymi walka była przecież od zawsze jednym z kluczowych motywów serii, znów dostają więcej fabularnej przestrzeni. O obsadzie nie wspominam, bo ta sfera pozostaje bez zmian: cały ten casting był i wciąż jest strzałem w dziesiątkę.
Trzeba też przyznać, że 5. sezon „Stranger Things” to uczta dla zmysłów.
Udźwiękowienie jest dopieszczone, skutecznie podbija emocje, a efekty wizualne są już nie tylko „filmowe” - w niektórych sekwencjach wyraźnie konkurują z wysokobudżetowym blockbusterem. Wracają chęci, by dowiedzieć się, jak się to wszystko skończy. I niechęć: by żegnać się z tymi postaciami, które przypominają, że choć młodość jest bezcenna, to dorastanie, a nawet starzenie się mogą być etapami równie pięknymi i pełnymi życia.
Na kolejne odcinki będę czekać z powściągliwym, ale jednak entuzjazmem. Tym bardziej, że odjechany 4. epizod dowozi: to gwarant rozrywki, esencja mrocznej ekranowej przygody i prostych, ale szczerych popkulturowych emocji. A właśnie o to w „Stranger Things” chodzi.
Ocena z minusem.
Czytaj więcej o STRANGER THINGS w Spider's Web:
- Harmonogram odcinków Stranger Things 5. Kiedy kolejne i ile ich jest?
- Zanim odpalisz Stranger Things 5, zmień ustawienia telewizora. Będzie lepiej
- Millie Bobby Brown mówi o relacji z Harbourem. Wszystko jasne
- Wcześniejsza premiera Stranger Things wywaliła Netfliksa. Duży błąd
- Co warto wiedzieć i obejrzeć przed finałem Stranger Things? Twórcy tłumaczą







































