„Avengers: Koniec gry” mógłby nie doczekać się ani jednego zwiastuna, a i tak zapełniłby kina. Kampania tego filmu świetnie to pokazuje
Hollywood przyzwyczaiło nas do wielkich i głośnych kampanii marketingowych do tego stopnia, że promocja „Avengers: Koniec gry”, wręcz poraża swoim kojącym spokojem. To świadome i skuteczne działanie.
Truizmem byłoby stwierdzenie, że na tym etapie „Avengers: Koniec gry” jest samograjem. W tym jednym filmie kumuluje się całe budowane przez ponad 10 lat uniwersum Marvela. A wraz z nim wszystkie marki i samodzielne franczyzy, które MCU zdołało stworzyć w wersji filmowej. Od Iron Mana, przez Thora, po Czarną Panterę i Strażników Galaktyki oraz gościnną obecność Spider-Mana. „Koniec gry” to poniekąd „Wojna bez granic część 2”, albo „Avengers 4”. Albo… „Iron Man 21”. Biorąc pod uwagę fabułę „Infinity War” oraz słynnego cliffhangera, w którym to Thanos unicestwił połowę życia w kosmosie, Disney wybrał rozważną, ale też i spójną z tematem filmu ścieżkę promocji.
Twórcy z wiadomych względów nie zdradzają żadnych spoilerów dotyczących wydarzeń z „Avengers: Koniec gry”. I chyba też nikt specjalnie nie oczekuje, by to zrobili, jako że każdy po prostu chce się przekonać, jaki będzie finał tej wielkiej opowieści rozłożonej na ponad 20 filmów.
MCU jeszcze przed „Wojną bez granic” uznawane było, i słusznie, za jeden z największych i najbardziej imponujących filmowo-logistycznych eksperymentów w historii kina.
Zbudowanie jednej mega franczyzy składającej się z pomniejszych, choć też dużych serii, to coś czego branża filmowa jeszcze nie widziała. MCU jest tworem o wiele bardziej złożonym niż serial, choć w swej konstrukcji serial przypomina. I już sam fakt, że udało się te wszystkie historie pospinać w całość, zebrać tych wszystkich aktorów i potem pościągać ich na plany filmowe jednocześnie, jest czymś niebywałym.
Zarówno Kevin Feige oraz bracia Russo (reżyserzy dwóch ostatnich odsłon „Avengers”) mówią, że „Koniec gry” to film o radzeniu sobie ze stratą, z żałobą. To nie będzie typowe widowisko pełne zabawnych scen i bezpretensjonalnej „rozwałki”. Twórcy chcą ostatecznie zamknąć pewien rozdział opowiadanej przez nich historii do tego stopnia, że to, co wydarzy się po „Endgame” będzie zupełnie nowym rozdaniem, nową rzeczywistością. I ma to być zamknięcie sagi jakiego widownia, przynajmniej ta masowa, jeszcze nie widziała.
Na dobrą sprawę kampania promocyjna „Endgame” nie jest specjalnie oryginalna ani rzucająca się w oczy. Najbardziej intrygującą jej częścią są zwiastuny. Śmiem stwierdzić, że chyba nie było jeszcze tak spokojnie promowanego „największego widowiska w historii kina”.
Pierwszy zwiastun „Avengers: Koniec gry” nie miał praktycznie żadnych widowiskowych scen, żadnego ujęcia wielkie starcia „tytanów”, chwalenia się spektaklem CGI.
Premierowa zapowiedź „Endgame” mógłaby być równie dobrze spotem z jakiegoś egzystencjalnego indie-dramatu z elementami sci-fi. To ciekawy trop, choć oczywiście Disney zwyczajnie mógł sobie na coś takiego pozwolić. Każdy film MCU to samograj, na dobrą sprawę fanom wystarczyłaby pewnie sama data premiery kinowej i wszyscy jak jeden mąż rzuciliby się do multipleksów.
Poza nietypowymi jak na tego typu produkcje zwiastunami kampania „Avengers: Endgame” nie prezentuje żadnych niestandardowych rozwiązań. Disney nie „szaleje” jak Fox, który razem z Ryanem Reynoldsem genialnie bawił się z materią filmowej promocji, wykorzystując do tego całą masę zabawnych spotów, prześmiewczych bannerów, wystąpień w telewizji, klipów (a nawet wideoklipów w przypadku sequela).
„Koniec gry” z jednej strony nie musi „krzyczeć”, by przebić się przez popkulturowy szum i zwrócić na siebie uwagę. Nawet nie może, bo w obrębie filmu mamy tu do czynienia z sytuacją, w której połowa życia w kosmosie uległa unicestwieniu. Spokojna, wyważona kampania jest tu więc bardzo na miejscu. Tak samo jak sama konferencja prasowa „Endgame”, na której obok twórców filmu postawiono puste krzesła mające przypominać o „poległych” bohaterach.
W tym wszystkim, biorąc pod uwagę czasy, w których żyjemy, najbardziej imponuje mi to, jak skutecznie zdołano utrzymać jakiekolwiek „przecieki” czy szczegóły fabuły w tajemnicy.
W świecie, który zalewa nas, w większości niepotrzebnymi, informacjami, a wielkie i małe korporacje prześcigają się w tym, by opowiadać o swoich produktach, Disney przy okazji „Avengers: Koniec gry” robi dobre wrażenie swą powściągliwością. Oczywiście, hollywoodzki gigant może sobie na to pozwolić. Ciekawe jest to, czy tego typu podejście będzie jeszcze kiedyś kontynuowane przy okazji innego filmu i innego studia.