Marvel postawił wszystko na jedną kartę. Avengers: Wojna bez granic - recenzja bez spoilerów
Widzieliśmy już najważniejszy film o superbohaterach od początku istnienia Marvel Studios. Zrealizowana z ogromnym rozmachem opowieść na wielu płaszczyznach zachwyca, na kilku zaskakuje, a tylko momentami powoduje zgrzytanie zębami. Avengers: Wojna bez granic - recenzja bez spoilerów.
OCENA
Z wielką wiedzą idzie w parze wielka odpowiedzialność, dlatego w recenzji staram się unikać spoilerów jak ognia.
Stan Lee przez dekady marzył o tym, by jego superbohaterowie podbili Hollywood. Filmy na podstawie komiksów powstawały od dziesięcioleci, ale dopiero Iron Man z 2008 roku dał początek serii składającej się już z 19 filmów, która stała się jedną z najbardziej kasowych w historii kina.
Avengers: Wojna bez granic jest podsumowaniem ostatnich 10 lat pracy całej armii ludzi.
Osadzenie akcji kolejnych filmów w jednym uniwersum było kapitalnym pomysłem. Udało się wykreować na ekranie fikcyjny (wszech)świat, który tętni życiem. Nie tylko w kadrze, ale też poza nim. Bohaterowie swobodnie migrują z jednej miniserii do drugiej, a co kilka lat spotykają się (niemal) wszyscy na ekranie w kolejnej części Avengers.
Nic dziwnego, że Marvel nakręcał hype na trzecią część przygód Mścicieli od lat. Stworzył już kilka tuzinów postaci, a teraz udało się wrzucić wszystkie figurki do jednej piaskownicy. Obawiałem się, że Avengers: Wojna bez granic przytłoczy liczbą pierwszoplanowych bohaterów, skoro już w Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów na ekranie było momentami ciasno.
Jak upakować w 2,5-godzinny film tyle różnorodnych charakterów, gdy ego Tony’ego Starka nie zmieściło się w poświęconej mu trylogii?
Na szczęście twórcy z Marvel Studios, podobnie jak herosi, o których opowiadają, dokonali czegoś pozornie niemożliwego. Udało się im wrócić z planu zdjęciowego z młotem, a nie na tarczy. Avengers: Wojna bez granic ugina się od zawartości na tyle, że pęka w szwach, ale do samego końca nie załamuje się pod swoim ciężarem. No i zostawia na koniec widza z otwartym dziobem.
Spokojnie, o zakończeniu nie powiem nic ponad to, że było satysfakcjonujące. W sumie to nie mam zamiaru nawet streszczać fabuły. Trailery i tak sporo zdradziły, a do tego sam film w pierwszym akcie szybko i sprawnie wyjaśnia, o co tym razem toczy się gra. Stawka jest oczywiście wyższa niż kiedykolwiek wcześniej. Ważą się w końcu losy nie tylko całej Ziemi.
Ważniejsze jest to, że fani Marvela doczekali się wreszcie prawdziwego łotra z krwi i kości - nadchodzi Thanos.
Do tej pory to zaszczytne miano dzierżył Loki, ale bóg podstępu przeistoczył się w dającego się lubić antybohatera. Tym samym panteon nemezis Avengersów stał się nijaki. Tak jak protagoniści w filmach Marvela są wyraziści, różnorodni i ciekawi, tak ich przeciwnicy są odtwórczy i nudni. Zbyt często się zdarza, że są tylko kopią bohatera z lekko zmodyfikowanym kostiumem.
Thanos wypada fenomenalnie i to nawet nie tylko na ich tle. Ośmielę się stwierdzić, że odejście od komiksowego pierwowzoru było tu strzałem w dziesiątkę. Marvel Studios sięgnęło po dobrze znanego z materiału źródłowego przeciwnika Avengersów, okrasiło swój film podtytułem, jak jedna z kultowych serii, ale motywacja ostatniego pozostałego przy życiu Tytana jest zupełnie inna.
Trailery nas nie oszukały.
Nowy wróg Avengersów nie jest bezmózgim olbrzymem. Wręcz przeciwnie. Nie jest może tytanem intelektu i cechuje go wyjątkowa brutalność i okrucieństwo, ale ma łeb na karku. Systematycznie dąży do celu, a wymordowanie wszystkiego, co żywe, ani siedzenie na tronie ze stopą ma gardle swoich poddanych, nie jest bynajmniej jego największym marzeniem.
Jeśli spojrzeć na Thanosa przez przymknięte oczy, można mu nawet kibicować. Trochę szkoda, że ze względu na upakowanie tylu wątków w filmie, sami bohaterowie nie zatrzymują się na dłużej, by debatować nad słusznością działań przeciwnika. Jestem jednak pewien, że fani jeszcze przez długie tygodnie będą debatować nad tym, czy Avengersi oby na pewno podjęli właściwą decyzję.
No i stawki wreszcie są wysokie.
Podczas seansu czułem się niczym Mężczyzna w czerni w ostatnim odcinku pierwszej serii Westworld. Do tej pory bohaterowie mieli tzw. plot armor. Wiedzieliśmy, że wyjdą z opresji cało, bo mają kontrakty na kilka kolejnych filmów lub wręcz zapowiedziano ich udział w jednej z kolejnych produkcji. Marvel nie podąża drogą twórców Gry o tron czy The Walking Dead.
Specjalnie to nie dziwi. W komiksach bardzo rzadko się zdarza, by przynoszący złote góry heros zginął, a nawet jeśli zginie, w jego kostium wskakuje ktoś inny, a po kilku latach postać się wskrzesza. W końcu każdy uśmiercony bohater to utracone potencjalne przychody ze sprzedaży zeszytów lub filmów solowych z jego udziałem.
Teraz tak naprawdę jedyną postacią, o której los nie musimy się obawiać, jest młodziutki Spider-Man czekający na sequel Homecoming.
Nie zdradzę oczywiście, czy i którzy bohaterowie polegli w walce z Thanosem. Odkryjecie to sami podczas seansu. No i fakt, kto ewentualnie zginie, nie był tutaj najważniejszy. Odświeżająca była właśnie ta niepewność co do losu praktycznie wszystkich pierwszoplanowych postaci. Kilkukrotnie podczas seansu zadawałem sobie w głowie pytanie: czy to już?
Marvel nie bez powodu trzyma w tajemnicy listę kolejnych filmów, jakie zobaczymy i wiemy tylko o kilku. Ant-Man i Osa ma premierę za dwa miesiące, ale jego akcja może się przecież rozgrywać równolegle do Avengers: Wojna bez granic. Kapitan Marvel będzie rozgrywać się w latach 90. a Strażnicy Galaktyki to grupa, a jej skład może się zmienić. A reszta? All bets are off.
Kilku członków formacji Avengers jest już w końcu gotowych do przejścia na emeryturę.
Wszystko kiedyś się kończy. Przecież nawet Hugh Jackman po blisko dwóch dekadach na zawsze schował szpony i zrezygnował z roli Wolverine’a. Marvel przez lata ciężko pracował nad tym, by mieć taką plejadę gwiazd, by odejście kilku z nich nie zniweczyło włożonej przez ostatnie 10 lat pracy. A to w Avengers: Wojna bez granic zaprocentowało.
Co prawda Avengers 3 i Avengers 4 kręcono na zakładkę, a zdjęcia z planu kolejnej części sugerują powrót większości bohaterów, ale pamiętajmy: Thanos poszukuje Kamieni Nieskończoności, które mogą służyć do manipulacji rzeczywistością, umysłami i czasem. Bohaterowie mogą wracać również w retrospekcjach.
Avengers: Wojna bez granic nie powstałoby bez armii rzemieślników.
Tak jak Thanos ma swoje legiony, a Avengersi zyskują wsparcie Wakandy, tak twórcy filmowi mają sztab ludzi pracujących nad filmem. W przypadku blockbusterów trudno mówić tutaj o artystach przez duże A, ale przy każdym aspekcie filmu zatrudniono światowej klasy specjalistów. Pod względem formalnym trudno tutaj cokolwiek zarzucić. Ba, można chwalić i chwalić.
Bogactwo lokacji robi wrażenie. Zdjęcia stoją na wysokim poziomie. CGI przygotowano wzorowo - zarówno w zakresie tła, wybuchów, jak i animacji komputerowo generowanych bohaterów. Muzyka się broni, aczkolwiek prawdziwe wyrazista była głównie w segmentach związanych ze Strażnikami Galaktyki - gdzie w połączeniu z obrazem wywoływała skojarzenia ze Star Wars.
Avengers: Wojna bez granic nie jest jednak filmem idealnym.
Najwyższej noty ode mnie nie dostanie, bo chociaż produkcja pod wieloma względami przebija poprzednie dwie odsłony cyklu, mam jej jednocześnie nieco więcej do zarzucenia. Momentami decyzje podejmowane przez bohaterów były nielogiczne, a scenariusz nie umiał ich porządnie umotywować. Po prostu zmierzał w określonym kierunku. Pionki trzeba było rozstawić tak a nie inaczej.
Na szczęście w tych najważniejszych dla blockbustera aspektach film spełnił oczekiwania. Było widowiskowo. I straszno, i smutno. Czasem poważnie, czasem śmiesznie. W dodatku humorystyczne akcenty rozłożone zostały ze smakiem. Oczywiście nie wszystkich bohaterów udało się w pełni wykorzystać, ale i tak w ogólnym rozrachunku jestem zadowolony.
Spodobało mi się sparowanie herosów w kilku grupach.
Avengers: Wojna bez granic wrzuciło do jednego kotła multum postaci, ale by dało się ten film oglądać rozdzielono ich na kilka grup. Te się oczywiście ze sobą spotykają i mieszają, ale narracja skacze pomiędzy kilkoma regionami (wszech)świata. Fabuła jest konsekwentna, a nie licząc kilku potknięć, opowiadana przez Marvel Studios historia trzyma się kupy.
Czy można było poszczególne segmenty rozegrać lepiej? Z pewnością. Nie dałoby się jednak rozbudować jednej roli, nie poświęcając czasu ekranowego innego bohatera. Trzeba było pójść na pewne kompromisy, na czym ucierpiały nowe postaci. Czy podjęto słuszną decyzję? Na to pytanie nie ma jednej odpowiedzi. Zadowolenie widzów zależeć będzie od tego, kim są ich ulubieńcy.
Marvel przez lata wypracował sprawdzoną formułę.
Kolejne filmy czerpią z tych samych uniwersalnych wzorców. Nawet jeśli spojrzeć cynicznym okiem i stwierdzić, że Disney robi masówkę i komerchę, Myszka Miki dorzuca do niej szczyptę magii i przekonuje odbiorców, że obcują z czymś wyjątkowym. Od lat sceptycy przekonują, że źródełko wreszcie wyschnie, ale Marvel Studios w Hollywood jest jak Apple na rynku elektroniki użytkowej.
Jak dobrze wiecie, używam sprzętów Apple’a i tę magię po prostu kupuję. Tak samo, jak kupuję wizję, jaką mieli Anthony i Joe Russo. Avengers: Wojna bez granic jest prawdziwą ucztą dla fanów superbohaterskiego kina. Taką wisienką na torcie. Nie muszę chyba dodawać, że jeśli ktoś do tej pory podchodził do filmów o superbohaterach sceptycznie, nie ma tutaj raczej czego szukać?
Nie oznacza to jednak, że dostaliśmy tylko jeszcze więcej tego samego.
Marvel Studios eksperymentuje. Zestawia ze sobą postaci, które się jeszcze nie spotkały, co wprowadza odświeżającą dynamikę. Do tej pory Avengersi byli ziemskimi herosami, a teraz areną ich zmagań jest już cały wszechświat. Film z serii, która bywała mocno osadzona w naszym świecie, momentami przypomina wręcz miks Gwiezdnych wojen i Władcy Pierścieni.
Uwagę mógłbym mieć tylko do nowych postaci drugoplanowych, zwłaszcza tych po stronie Thanosa. Nowy arcywróg wypadł świetnie, ale jego sługi to bezkształtna masa. Nowe twarze w cieniu starszych kolegów kompletnie zniknęły. Nie poświęciłbym jednak ani sekundy czasu ekranowego kosmity o fioletowej skórze na rzecz lepszego rozbudowania jego minionów.
Niewykluczone też, że moja ocena się jeszcze zmieni.
Na pierwszy z pewnością wpływ miał fakt, że wyjątkowo jak na tę serię nie wiedziałem, czego się spodziewać. Towarzyszyło mi przez 2,5 godziny uczucie niepokoju o los bohaterów. Teraz gdy już wiem, co się z nimi stanie, będę mógł zwrócić większą uwagę na inne aspekty. Przy pierwszym podejściu plusy zdecydowanie przeważają na szali minusy.
Czy i jak zmieni się moja ocena, dowiem się zresztą jeszcze dziś. Na wieczór mam zaplanowaną kolejną wizytę w kinie. A samo to, że wybieram się na seans Avengers: Wojna bez granic ponownie, powinno wystarczyć za rekomendację, czy warto się na ten film wybrać do kina. Do tej pory na srebrnym ekranie więcej niż jeden raz oglądałem tylko Gwiezdne wojny.