Daniel Day-Lewis to niby aktor bardzo dobry, szanowany i popularny, a, mimo to, na ekranie widziałem go może w trzech filmach przy czym "Aż poleje się krew" jest numerem trzecim. Pierwszym był "Ostatni Mohikanin", gdzie jednak nie zwrócił mojej szczególnej uwagi. Kolejnym są "Gangi Nowego Jorku" Martinca Scorsese, w którym to filmie wyglądał kubek w kubek jak w recenzowanym tu tytule (poza tym, że jest inaczej ubrany i nie ma szklanego oka).
Jednakże te 3 filmy wystarczają mi, abym się przekonał, że Day-Lewis jest świetnym aktorem. A ponieważ Oskary już rozdano, można też przypatrywać się filmowi i pod tym kątem. Łącznie film zyskał aż osiem nominacji, z czego otrzymał dwa Oskary - jednego właśnie dla pana Day-Lewisa w kategorii najlepszy aktor oraz drugiego za najlepsze zdjęcia. Nie mam absolutnie nic do dodania jeśli chodzi o pierwszą statuetkę, jeśli zaś chodzi o zdjęcia, to tutaj nie widziałem absolutnie nic porywającego. Zostawmy jednak te pierdoły na potem i skupmy się chwilowo na fabule.
W filmie głównie leje się ropa, a nie krew. Ale nie oznacza to, że takowy tytuł nadano tu dla jaj. O nie. Daniel Planview to człowiek chciwy i bezwzględny. Od chwili, gdy dogrzebał się pierwszego złoża ropy naftowej nic innego nie łazi mu po głowie. Dowiaduje się o bogatych złożach na farmie w Little Boston w Kalifornii i tam też wyrusza celem odkupienia tejże ziemi od obecnych właścicieli. Tak też czyni, po czym zaczyna wydobycie na szeroką skalę. Ma tylko małe problemy z młodym przydupasem i jednocześnie wielebnym tamtejszego kościoła - Eli Sundayem (notabene synem właściciela wyżej wspomnianej farmy), który chciałby wyciągnąć z tego trochę kasy dla siebie. Taka mucha, która fruwa cały czas wokół Twojej głowy i Cię nieustannie wpienia. A Daniel Planview nie lubi takich much w szczególności.
"Aż poleję się krew" jest widowiskiem bardzo podobnym do innego oskarowego laureata - "To nie jest kraj dla starych ludzi" braci Coen. Nie dość, że obydwa filmy powstały przy udziale tych samych wytwórni, to do tego akcja dzieje się w podobnych sceneriach. Podobnie też jak u braci Coen, w obrazie Paula Thomasa Andersona fabuła jest tylko czymś, co film musi posiadać, bo tak naprawdę jest ona nieistotna - trzeba tu obserwować bohaterów, a nie akcję i to w każdym kadrze. Z tą tylko różnicą, że obraz Andersona jest tak z pół raza mniej nudny albo - używając określeń Miguela - "mniej europejski", dzięki czemu widz ma na taki wysiłek ochotę. Wciąż jest to jednak "takie bla bla bla" (określenie Voltaire'a, chyba najbardziej trafne).
Ja jednak po takich dwóch seansach jestem w stanie stwierdzić, że zdecydowanie nie należę do zwolenników takiego kina. Doceniam ten kunszt, ale ja tego po prostu nie widzę. Nie widzę, mam na myśli, tego ukrytego artyzmu, który ma mnie urzec, wgnieść w fotel, zjeść i wypluć, aby dać mi poczucie obycia się ze sztuką filmową najwyższych lotów. Może dlatego, że zawsze wolałem obrazy Da Vinci niż Picassa, prozę niż poezję - muszę mieć sztukę podaną na talerzu i widoczną gołym okiem, niewymagającą ode mnie męczących interpretacji. Inaczej jest to dla mnie lizanie lizaka przez szybę, coś jak legendarny Excalibur, którego nikt nie widział, ale wszyscy wiedzą, że musi być zajebisty.
Podobnie jak w obrazie braci Coen, moją uwagę przykuła tylko główna kreacja, czyli Daniela Day-Lewisa w roli Planviewa. To też taki trochę psychol - chwilami jest przerażający w swej bezwzględności, pogrąża go chciwość i pogoń za kasą. Genialne wykonanie - i po raz kolejny powtórzę - jak najbardziej zasłużona statuetka Oskara.
Jeśli czytaliście już recenzję filmu "To nie jest kraj dla starych ludzi", możliwe, że przeczytaliście też moją opinię. Miałbym jednak duże problemy, gdyby przyszło mi ocenić obydwa filmy w 10-stopniowej skali. Jestem jednak pewien, że "Aż poleje się krew" dostałby ocenę wyżej niż ten drugi. Jaka to jednak ocena by była, tego sam dokładnie nie wiem. Jeśli jednak mam polecić ten film konkretnej grupie osób - to właśnie tym, którzy taki artyzm potrafią dostrzec i się nim zachwycać. Ja wolę coś innego.