Iiiiii ruszyli. Celebryci polskiej sceny wszelakiej - od telewizji, poprzez plan filmowy, aż po boisko piłkarskie czy ring rozpoczęli wyścig w programie "Azja Express". Niestety, po pierwszym odcinku mogę śmiało stwierdzić, że nowy produkt TVN-u to większy survival dla oglądających, niż tych zaproszonych do udziału w reality-show.
Polskie gwiazdy ścigają się ze sobą po Azji prawie bez grosza przy duszy, bo mając w kieszeni zaledwie jednego dolara. W wyścigu chodzi o to, by wykonywać po drodze różne zadania, zdać się na łaskę tzw. lokalsów i w jak najkrótszym czasie przybyć z jednego miejsca w następne wyznaczone, a te oddalone bywają od siebie o dziesiątki i setki kilometrów. Ta para, która najlepiej będzie się spisywać, wygra program. Co odcinek będą odpadać kolejne duety. Brzmi jak przepis na sukces? Niestety, "Azja Express" to godzina (a może i dwie z tym blokiem reklamowym) męki.
Największą chyba wadą "Azja Express", która po prostu najzwyczajniej w świecie sprawia, że trudno się to ogląda, są zaproszeni goście. Osiem par, niektórzy znani, inni prawie nieznani, ale mający to poczucie, że są famous (tak, nie przesadzam) to w większości zupełnie nieinteresujące postaci. Albo takie, które miałbyś ochotę udusić już po piętnastu minutach, gdybyś to akurat ty wylądował z nimi w parze.
Przyjrzyjmy się z bliska, ale nie podchodźmy za blisko.
Mamy na przykład Izabelę Miko, która płacze. Nieważne, co się dzieje, czy chodzi o złowione ryby w siatce na sprzedaż, złote klapki czy buty ortopedyczne, przepraszam, sandałki, Miko płacze. Być może ma to w kontrakcie, tego nie wiemy. Wiemy, a przynajmniej ja wiem na pewno, że oglądać się jej nie da, pomimo że atrakcyjna. Zresztą tak jak i jej przyjaciela i partnera z programu, Leszka Stanka. To, co ten człowiek wyczynia w samochodzie osoby, która zgodziła się wziąć ich jako pasażerów i jak zwraca się do napotkanych ludzi w Wietnamie, napawa zgrozą.
Jest też Renata Kaczoruk, osławiona dziewczyna Kuby Wojewódzkiego (prywatnie) i modelka (zawodowo), która nie ma pojęcia, czy w kompasie to czerwona, czy czarna strzałka wskazuje kierunek północny. Ja wiem, że nerwy. Ja wiem, że przygoda, ale jeśli Kaczoruk nie chce pogłębiać pewnych krzywdzących stereotypów, to niech ich, za przeproszeniem, nie pogłębia. Jest i Hanna Lis, dla której wszystko jest deprymujące i która chyba niekoniecznie dogaduje się ze swym partnerem, Łukaszem Jemiołem.
Mamy też oczywiście polskich Beckhamów, Małgorzatę Rozenek i Radosława Majdana. Ich popularność może przyćmić tylko duet: Agnieszka Szulim-Starak i Piotr Woźniak-Starak, ale że tego ostatniego w programie nie ma (Szulim jest prowadzącą "Azja Express"), to polska Victoria i polski David mogą czuć się niezagrożeni. Oni w gruncie rzeczy są nawet dość sympatyczni, choć męczący z tym swoim wizerunkiem "papużek-nierozłączek". Rozenek, jak słusznie zauważyła Karolina Korwin Piotrowska, już po pierwszym odcinku jest idealnym materiałem na memy, a Majdan, cóż... parafrazując, wszystkie Radki to dobre chłopaki, bo ten facet naprawdę musi mieć anielską cierpliwość.
Nie wszyscy w programie "Azja Express" wychodzą na głupków czy bubków.
Michał Żurawski jest całkiem w porządku, tak jak i partnerka Kaczoruk, która nie mam pojęcia, kim jest, ale wydaje się sympatyczna. Łukasz Jemioł też nie budzi negatywnych uczuć. Ale ostatecznie to by było na tyle. Reszta osób jest nijaka albo irytująca. Krótko mówiąc, niewarta uwagi. Trzy postaci, które da się oglądać to po prostu za mało, by program TVN-u oglądać w ogóle.
Przeraża w tych ludziach gdzieś to oderwanie od świata. Brudna (mówiąc wprost - zasikana) toaleta w pociągu to naprawdę nie są specjalnie azjatyckie warunki. Przejedźcie się InterCity znad morza do województwa śląskiego, zapraszam. A oni piszczą i krzyczą, i drzwi popychają. Istny cyrk, brakuje tylko linoskoczka i małp na rowerkach.
Razi też ich podejście do napotkanych ludzi, do obcej kultury. Z jednej strony zachowują się idiotycznie, pokazując zupełne niezrozumienie obcego w gruncie rzeczy świata. Co więcej, oni w ogóle wykazują ogólny brak znajomości jakichkolwiek zasad życia w społeczeństwie. Nie szanują cudzej przestrzeni. Ja wiem, że to program rozrywkowy, ma być śmiesznie, wesoło, radośnie, szalenie, fajnie i młodzieżowo. Ale gdzieś tam z tyłu głowy mam fragment powieści "Pokalanie" Piotra Czerwińskiego, w którym ów autor opisuje sytuację, gdzie Polak będący zagranicą krzyczy zdenerwowany do Greka po polsku, ile ma zapłacić za kilogram pomarańczy i nie rozumie odpowiedzi Greka. A ten mówi doń bezbłędną angielszczyzną.
Z drugiej strony czasem też ma się wrażenie, że podchodzą do Wietnamczyków jakoś protekcjonalnie, pobłażliwie. Niby zachwycają się ich gościnnością, ale tak naprawdę po polsku komentują niezbyt przyjaźnie to, co ci ludzie jedzą, jak żyją, gdzie ich goszczą. Nie jest to pewnie podyktowane jakąś złośliwością, ale tym, o czym już wspomniałam - niezrozumieniem. I zdziwieniem, ale jakimś takim niezbyt sympatycznym, bo wartościującym.
Nie wiem, czy obejrzę drugi odcinek.
Zawsze tego typu programy w jakiś sposób mnie bawią. Są trochę głupiutkie, ograne, ale w gruncie rzeczy często z gatunku "tak głupie, że aż śmieszne". Tutaj moje uczucia są nieco inne. Czuję się zażenowana. Podczas oglądania czułam wstyd. Nie rozbawiły mnie żadne gagi. Zdezorientowana kręciłam przecząco głową. "Azja Express" dość jasno wytyczyła granicę. A ja nie chcę jej przekraczać.