„Bad Boys for Life” to bardzo zabawna opowieść. Mike i Marcus wrócili w świetnej formie - recenzja
„Bad Boys” to jedna z tych filmowych serii, które w teorii nie potrzebowały współczesnego sequela. Czasem nawet najbardziej nieoczekiwane produkcje potrafią jednak zdobyć serca widzów. „Bad Boys for Life” z Willem Smithem i Martinem Lawrencem radzą sobie doskonale w amerykańskim box office, a z poniższej recenzji dowiecie się, dlaczego tak jest.
OCENA
Wieści o 3. części „Bad Boys” krążyły w hollywoodzkim światku od 2008 roku. Produkcja wielokrotnie natrafiała jednak na problemy i liczne opóźnienia, a wytwórnia Sony Pictures raz nawet ogłosiła całkowitą rezygnację z projektu. Dlatego w pewnym sensie można powiedzieć, że fani dwóch niepokornych gliniarzy z Miami powinni cieszyć się z samego faktu, że „Bad Boys for Life” w ogóle trafili do światowej dystrybucji.
Wiadomo jednak, że radość z tego powodu szybko by minęła, gdyby film w reżyserii Adila El Arbiego i Bilalla Fallaha miał się okazać piramidalną katastrofą. Na szczęście jest dokładnie na odwrót. Wydaje się, że dla wielu osób będzie to najlepsza część z całej serii. Głównie dlatego, że twórcom udało się utrzymać wszystkie mocne strony poprzednich dwóch produkcji, a jednocześnie ograniczyli do minimum wpływ Michaela Baya.
Bad Boys for Life - recenzja:
Akcja debiutującego w kinach filmu zaczyna się siedemnaście lat po wydarzeniach z „Bad Boys II”. Mike Lowrey i Marcus Burnett wciąż stanowią ważną część sił policji w Miami, ale ich nastawienie do dalszej kariery jest zupełnie inne. Grany przez Willa Smitha Lowrey udaje młodzieniaszka, jest daleki od ustatkowania się i ma ochotę pracować aż do śmierci. Jego najlepszy przyjaciel widzi sprawę zupełnie inaczej i planuje odejść na emeryturę, by następne lata spędzić przede wszystkim z rodziną.
Gdy prawda wychodzi na jaw, obaj mężczyźni postanawiają rozwiązać sprawę za pomocą zakładu. Decyzja o przejściu na emeryturę będzie zależeć od tego, kto pierwszy dobiegnie do wyznaczonej mety. W trakcie wyścigu dochodzi jednak do tragedii. „Kuloodporny” Mike Lowrey zostaje śmiertelnie postrzelony i musi walczyć o życie. Okazuje się, że dawny wróg policjanta przybył do Miami w poszukiwaniu zemsty.
Historia opowiedziana „Bad Boys for Life” nie sili się przesadnie na oryginalność, ale czasem w wyborze klasycznych rozwiązań nie ma nic złego.
Nowa produkcja z Willem Smithem i Martinem Lawrencem udaje się przede wszystkim dlatego, że pozwala swoim bohaterom przejść przemianę i się zestarzeć, ale jednocześnie nie pozbawia ich dawnej energii czy humoru. To idealne rozwiązanie, bo ani nie przedstawia widzowi karykatury uwielbianych postaci jako zgrzybiałych starców (jak w „Ostatnim Jedi”), ani próbuje bez sensu robić z nich niezniszczalnych maszyn (by wspomnieć „Rambo: Ostatnia krew”).
Znaczna większość humoru w „Bad Boys for Life” zahacza właśnie o zmieniające się priorytety bohaterów i iluzję udawania „złych chłopaków” po pięćdziesiątce. Inteligentne, zaskakujące, pomysłowe i różnorodne żarty to bez dwóch zdań najmocniejsza strona filmu pary belgijskich reżyserów. Dlatego również to właśnie Martin Lawrence jest prawdziwym MVP „Bad Boys for Life”. O ile Will Smith gra typowego siebie z ostatnich lat (podobnie zachowywał się choćby w filmie „Bliźniak”), o tyle dla drugiego z aktorów to niemalże powrót w glorii chwały.
Dosyć mocna jest też drugoplanowa obsada, choć spośród gwiazd poprzednich części powrócił tylko Joe Pantoliano w roli kapitana Howarda. Warto jednak docenić twórców, że nie poszli stereotypową drogą w zarysowaniu najmłodszego pokolenia policjantów i stosowanych przez nich metod. Większość produkcji tego typu zapewne by ich wyśmiała, a tymczasem w „Bad Boys for Life” często to ci starsi gliniarze mają czego się uczyć od następnego pokolenia. Znacznie większą rolę niż w poprzednich częściach mają też postaci kobiece, co również może cieszyć.
Wszystko to nie byłoby możliwe, gdyby za reżyserię wciąż odpowiadał Michael Bay. Na szczęście w „Bad Boys for Life” jego rola została ograniczona do krótkiego cameo.
Film El Arbiego i Fallaha oczywiście nie jest idealny. Nie wszystkie sceny akcji stoją na równie wysokim poziomie (choć znalazło się kilka perełek), finałowy twist pojawia się zupełnie z niczego, a postaci dwójki głównych antagonistów to zdecydowanie najsłabszy element całej historii. Wszystko to jednak mniej lub bardziej drobne uwagi, które bledną wobec ogromu zabawy czerpanej przeze mnie w trakcie seansu.
W ogóle nie wyczekiwałem powrotu złych gliniarzy, ale po obejrzeniu „Bad Boys for Life” nie miałbym nic przeciwko jeszcze jednej części. Choć tylko pod warunkiem, że wszystkie ważne osoby zaangażowane w najnowszy film miałyby powrócić. To samo tyczy się zresztą kolejnego projektu reżyserskiego duetu, jakim ma być „Gliniarz z Beverly Hills 4”. Ekscytacja związana z tym dziełem zdecydowanie wzrośnie u każdego, kto zobaczy 3. część „Bad Boys”.