Nowa linia ubrań, film krótkometrażowy na HBO – czego to dziś się nie robi by wypromować nowy album. Na szczęście Beyoncé pracuje nad swoim wizerunkiem i twórczością na tyle inteligentnie i spójnie, że wszystkie składniki składają się w naprawdę udaną całość. A na dodatek „Lemonade” to naprawdę dobra, ambitna i wcale nie typowa mainstreamowa płyta, jakiej można by się spodziewać po jednej z największych gwiazd współczesnej muzyki pop.
Przede wszystkim Beyoncé zręcznie bawi się w „kotka i myszkę” z mediami. „Lemonade” to już jej drugi album, który pojawia się nieoczekiwanie, owiany aurą tajemnicy (w dzisiejszych czasach to nie lada sztuka), nie jest promowany standardowymi „narzędziami” ani uwiązany konkretną datą premiery. To Beyoncé stawia warunki, także te artystyczne. Wbrew temu co wielu sądzi o dzisiejszej muzyce, żyjemy w dość ciekawych czasach. Może i kiedyś było więcej oryginalnych i naprawdę wielkich artystów, którzy świadomie budowali swoje kariery, a dziś komercja zjadła wszystko; ale też nie brak przypadków, w których współczesne gwiazdy popu osiągając szczyty sławy, przy swojej czwartej/piątej płycie zaczynają bardziej ryzykować, eksperymentować, a czasem wręcz uciekać od mainstreamu.
Tak było chociażby parę lat temu z dyptykiem „20/20 Experience” Justina Timberlake’a, który nie bał się długich i rozbudowanych kompozycji trwających prawie po 10 minut, z wieloma zmianami tempa, rytmu i skakania z jednego gatunku do drugiego w obrębie danego utworu.
Beyoncé również podąża podobną ścieżką idąc pod prąd głównego nurtu i przyzwyczajeń słuchaczy oraz fanów.
Jej pierwszym krokiem ku temu była płyta-niespodzianka, czyli „Beyoncé” z 2013 roku. Nieoczekiwana, piękna i eksperymentalna zarazem. Pełna minimalizmu, przemyślanych, eklektycznych brzmień. Tego albumu nie powstydziłby się Prince, zresztą ów krążek stanowił swoisty muzyczny hołd dla Artysty; nawet okładka, na której na czarnym tle widzimy purpurowe logo z napisem „Beyoncé” stanowi dość jasny komunikat „dla wtajemniczonych”.
„Lemonade” to bezpośrednia kontynuacja i rozwinięcie tej drogi jaką obrała Beyoncé niespełna trzy lata temu.
Tym razem jednak, Knowles idzie jeszcze krok dalej. „Lemonade” niewiele ma wspólnego z klasycznie rozumianą muzyką mainstreamową. To płyta artystyczna pełną gębą i daleka od komercji. I choć nie brak tu chwytliwych melodii, to poukrywane są one pomiędzy niełatwą w odbiorze konstrukcją oraz mocnymi tekstami, które wprost mierzą się z wieloma kontrowersyjnymi tematami, zarówno politycznymi (rasizm, dyskryminacja, pojawiają się nawiązania do niewolnictwa w Stanach), jak i tymi bardziej osobistymi (zdrada, gniew, rozczarowanie, problemy w związku itp.). Beyoncé na „Lemonade” jest do bólu szczera, bezkompromisowa i nie ucieka od tematów tabu. Taka powinna właśnie być świadoma siebie i świata artystka.
Wszystko to słychać nie tylko w tekstach, ale również w samej muzyce. „Lemonade” całościowo, wbrew temu co sugeruje tytuł, jest ascetycznie surowe brzmieniowo jako płyta. Kawałek Don’t Hurt Yourself nagrany w duecie z Jackiem White’em to praktycznie szorstki rockowy numer (z samplami When the Levee Breaks Led Zeppelin), w którym końcowe fragmenty przywodzą skojarzenia z... Rage Against The Machine (!). Freedom nagrany z Kendrickiem Lamarem to zręczne połączenie soulu, r&b oraz psychodelicznego rocka. Sorry to minimalistyczny eksperymetalny neo-soul, w którym Beyoncé skanduje bez ceregieli „Suck my balls!” – raczej nie jest to tekst, którego akurat po niej byśmy się spodziewali, prawda?
Nie brak na „Lemonade” oczywiście bardziej lirycznych i stonowanych momentów.
Niesamowice intryguje Forward. Utwór zbudowany jest na niepokojącej i pięknej zarazem linii melodycznej. Nagrany w duecie z Jamesem Blake’em trwa... niedługo ponad minutę. Niesamowicie odważny i antykomercyjny ruch ze strony wokalistki. Chyba najbliższa „starej” Beyoncé i jej klasycznym brzmieniom jest eteryczna ballada Love Drought. Natomiast ani ten kawałek ani żaden z utworów na „Lemonade” nie jest typowo rozumianym „hitem”.
Knowles wystawia stacje radiowe na nie lada próbę, co oczywiście nie jest w żadnej mierze czymś złym, wręcz przeciwnie. Tak powinny brzmieć albumy prawdziwych muzyków, którzy poszukują, ryzykują, nie boją się pójść pod prąd. W porównaniu z taką chociażby „25” Adele, będącą bezpieczną zbieraniną przyjemnych i mdłych piosenek, „Lemonade” udowadnia, że to właśnie Beyoncé jest królową współczesnej muzyki pop, chociaż sama zaczyna powoli uciekać z tej szuflady.