Kiedyś w „Czarnym lustrze” mogliśmy zobaczyć straszną przyszłość. Nowy sezon nie nadąża za rzeczywistością
Futurologia to temat, który od zawsze interesował najwybitniejszych twórców science fiction. Wielu zastanawiało się, dokąd zaprowadzi nas rozwój cywilizacji i technologii. Siłą „Czarnego lustra” było stawianie ciekawych pytań i jeszcze lepszych diagnoz rzeczywistości. Ale gdzieś po drodze produkcja zgubiła swoją pomysłowość.
Ostatnie dziesięć lat można bez wzbudzania wielkich kontrowersji nazwać złotą dekadą seriali. Wieloodcinkowe produkcje pod wieloma względami okazały się najlepszym sposobem opowiadania historii w dzisiejszym, przepełnionym informacjami świecie. Każdy z nas przeżył dziesiątki dyskusji dotyczących seriali – od pytania, co obejrzeć w następnej kolejności, aż po zażarte kłótnie na temat wartości takiego a nie innego dzieła.
„Black Mirror” zwykle pojawiał się w tego typu rozmowach dosyć niespodziewanie. Autorski serial Charliego Brookera ustawiany był w opozycji do standardowej amerykańskiej rozrywki jako coś niezwykłego i niepowtarzalnego. Widzowie „Czarnego lustra” zachowywali się, jakby dzięki tej antologii posiedli jakąś tajemną wiedzę o otaczającym nas świecie. Nagle wszystkie problemy codzienności, pęd współczesnego świata, miałkość polityki i rozpad relacji międzyludzkich wydały się absolutnie oczywiste.
Nawet szefowie Channel 4 mieli problem, czy sklasyfikować „Black Mirror” jako komedię, czy jako dramat. Serial Brookera przekraczał zwyczajowe granice.
Wiele osób obawiało się, czy przejęcie produkcji przez Netfliksa jest najlepszym wyjściem. Serwis miał wówczas łatkę autora dzieł przeważnie bardzo przeciętnej jakości (po części nie pozbył się jej do dzisiaj). Ale dla twórców serialu była to raczej możliwość poszerzenia grupy odbiorców, dostęp do większego budżetu i możliwość dalszego eksperymentowania z formą i treścią. Dzisiaj nikt już raczej nie uważa, że to był zły ruch. Wręcz przeciwnie, na listach najlepszych odcinków „Czarnego lustra” często dominują epizody od 3. sezonu wzwyż.
Dlaczego zatem 5. sezon wydaje się tak bardzo zwyczajny i pozbawiony głębi? Co się wydarzyło po drodze?
Twórcom „Black Mirror” nie można przecież zarzucić braku chęci do dalszego rozwijania gatunku. Najlepszym dowodem jest film „Czarne lustro: Bandersnatch”, który wyemitowano na Netfliksie pod koniec zeszłego roku. Obecnie nie ma w branży rozrywkowej trudniejszego technologicznie (i mocniej działającego na wyobraźnię) zadania od magicznego połączenia kina i gier wideo. Interaktywna produkcja Netfliksa była daleka od tego celu – nie dawała widzom prawdziwej wolności wyboru, ani nawet nie próbowała zbyt dobrze tego imitować. Ale przecież trudno oczekiwać, żeby już przy „Bandersnatch” udało się osiągnąć coś tak skomplikowanego, być może nawet niemożliwego. Wiadomo, że nie od razu Rzym zbudowano.
A jednak „Black Mirror: Bandersnatch” pokazywał też kilka symptomów nadciągającej choroby produkcji. Sama opowieść została osadzona w przeszłości po części ze względów estetycznych, ale też dlatego że koncept interaktywnej opowieści wcale nie jest nowy. Większość osób skupiała się jednak na aspekcie technologicznym i traktowała fabułę z dużą pobłażliwością.
Wszelcy krytycy filmu byli zresztą bez pardonu atakowani przez Brookera. Obserwowanie człowieka, który miał dysponować szczególnym wglądem w przyszłość ludzkości, a nie potrafi poradzić sobie z zarządzaniem Twittera było dosyć zaskakujące. Doszło do tego, że Brookera można było postawić w jednym szeregu z Agnieszką Holland, która (z całym szacunkiem) niespecjalnie odnajduje się w świecie nowych mediów.
Nowy sezon „Black Mirror” zawiódł wielu widzów. Krok po kroku, ale rzeczywistość dogoniła fikcję.
„Czarne lustro” miało w teorii stawiać widza przed jego własnym odbiciem, tak żeby zobaczył nieznaną wcześniej stronę rzeczywistości lub poznał zagrożenia przyszłości. Produkcji Brookera można było zarzucić kilka słabości. Czasem koncept na odcinek bywał zbyt wydumany, zbyt często nowe odcinki dotyczyły też wcześniej podjętych tematów (jedynie przedstawionych w nieco innej formie). Nigdy nie można było jednak powiedzieć, że pokazywane tam tematy nie odróżniały się niczym od tego, co widzieliśmy po wielokroć w innych serialach.
O czym mówią epizody 5. sezonu „Black Mirror”? Jakie nauki możemy z nich wyciągnąć? „Rachel, Jack i Ashley Too” mówi o tym, że show-biznes żeruje na niemoralności, a muzyka popularna na prostych, chwytliwych piosenkach, które znacznie prędzej zapewnią artyście popularność. To samo można było wyczytać ostatnio z „Bohemian Rhapsody”, „Vox Lux” czy „Narodzin gwiazdy” (notabene 3. wersji tej samej historii).
Niczego odkrywczego nie pokazał też „Smithereens”, bo czy ktokolwiek po tylu aferach związanych z Facebookiem i Markiem Zuckerbergiem bezrefleksyjnie ufa w czystość intencji twórców mediów społecznościowych? Najciekawsze i najświeższe pomysły w 5. sezonie wiążą się ze „Striking Vipers”, ale tutaj również trudno mówić o czymś przełomowym. Wirtualna rzeczywistość jako droga do odkrycia siebie na nowo to temat dziesiątek dzieł popkultury (najczęściej wywodzących się z Azji, ale nie tylko). Temat zmiany płci i płynnej seksualności może zaś oburzać polskich konserwatystów, ale przecież Netflix zdążył po drodze opublikować takie seriale jak „Sex Education”, „Sense8”, a ostatnio „Bonding”.
„Czarne lustro” zgubiło gdzieś po drodze ostrość widzenia i upodobniło się do innych seriali.
To wciąż całkiem udane dzieło, które można oglądać z pewną przyjemnością. Nie w tym leży problem. Porównajmy jednak premierowy odcinek serialu, w którym premier Wielkiej Brytanii zostaje zmuszony do publicznego seksu ze świnią z Miley Cyrus śpiewającą, że nie będzie już gwiazdką popu, a dojdziemy do bardzo niepokojącego wniosku. Trudno jest ciągle wpadać na oryginalne pomysły, ale największą siłą „Black Mirror” od początku było, że jego twórcy mówili mocniej, widzieli lepiej i przewidywali celniej.
Nie tylko oni mają obecnie problem. Cała satyra musi się mierzyć z rzeczywistością, która przekroczyła wszystkie ich szalone i niepokojące wizje. Najlepiej obrazuje to przykład „South Parku”, którego autorzy znacznie ograniczyli obecność w najnowszych sezonach bohatera wzorowanego na Donaldzie Trumpie. Nie było to szczególnie zabawne, a prawdziwy prezydent USA mówił i robił rzeczy jeszcze bardziej niepokojące niż jego satyryczny odpowiednik. Finalnie „South Park” zdołał jednak znaleźć nowe tematy. Czy to samo uda się Brookerowi i „Black Mirror”? Mam poważne wątpliwości. Ale ucieszę się, jeśli ten czarny scenariusz się nie spełni, a produkcja Netfliksa wróci na właściwe tory.