Ten odcinek to najlepszy dowód na to, że Czarne lustro nie stoi w miejscu. Metalhead - recenzja
Metalhead to odcinek wyjątkowy. Nawet jak na standardy Black Mirror. Zbiera nas do świata, w którym ludzie są zaszczuci i żyją w ciągłym strachu. Czy to oznacza całkowity upadek ludzkości? Niekoniecznie.
OCENA
To już czwarty sezon Black Mirror, a ja ciągle daję się zaskakiwać. Oglądam zwiastuny, analizuje je, czytam wszystkie – nieliczne – przecieki, a ostatecznie i tak okazuje, że moje dociekania były bardzo dalekie od faktycznej fabuły kolejnych epizodów.
Black Mirror to antologia wyjątkowa.
Charlie Brooker w rozmowie z Piotrem Grabcem mówił, że serial ciągle będzie eksperymentował z gatunkami. Zazwyczaj podchodzę do takich wieści z nieufnością. Doświadczenie nauczyło mnie, że jeśli w serialu komediowym pojawi się odcinek musicalowy, a w serii superbohaterskiej wątek obyczajowy – albo co gorsza romansowy – to szansa, że zostanie spartaczony jest ogromna. Wygląda jednak na to, że twórcy Czarnego lustra doskonale wiedzą co robią, zróżnicowanie stylów i gatunków to jedna z ich najmocniejszych stron.
Metalhead jest tego najlepszym przykładem.
Punkt wyjścia jest dość oczywisty. Mamy grupę ludzi, która usiłuje przetrwać w postapokaliptycznym świecie. Zostali oni wysłani z misją zdobycia pewnej bardzo ważnej paczki. Aby akcja mogła się zawiązać, coś musiało pójść nie tak. I tak oto z całej grupy zostaje jedna jedyna bohaterka, która ucieka przed... robotycznym psem. I w zasadzie to cała fabuła. Odcinek nie prezentuje nam praktycznie nic więcej.
Ta prostota jest najmocniejszym punktem Czarnego lustra.
Pełne napięcia zmagania między człowiekiem i maszyną, między uczuciami i beznamiętną, zimną kalkulacją. W tej krótkiej formie udało się zamknąć zaszczucie, poczucie zagrożenia, adrenalinę strach i postapokaliptyczny klimat. Wszystko to gra wspaniale i chociaż to zaledwie krótki odcinek serialu, zdążyłem się zmęczyć razem z bohaterką. Oczywiście to tylko zmęczenie, które wynika z angażującego scenariusza i świetnie nakręconego pościgu. Pisząc te słowa, nie jestem pewien, kiedy minęło to kilkadziesiąt minut.
Metalhead jest potwornie krwawy i brutalny. Nie jestem pewien, czy kiedykolwiek wcześniej Czarne lustro było aż tak brutalne. Ale... tej brutalności prawie nie widać. Wszystko dlatego, że odcinek jest czarno-biały. Krwawe ślady, części ciała, roztrzaskane głowy są prawie częścią tła, wystroju tego piekielnego świata. Muszę to powiedzieć, chociaż zdaję sobie sprawę z tego, jak to zabrzmi: naprawdę doskonale to wygląda.
Czy to jeszcze Black Mirror?
Ten napakowany akcją epizod prawie wcale nie przypomina tego, co poznaliśmy dotychczas. Gdzie zatem skrywa się przewrotność, do której przyzwyczaili nas twórcy Czarnego lustra? W poincie, która udowadnia, że Metalhead jest opowieścią arcyhumanistyczną. Pokazuje, że nawet w tak paskudnym, odczłowieczonym świecie, w którym rządzą bezduszne maszyny, jest miejsce na ludzkie uczucia. Na bycie człowiekiem.
Gdy pisałem o odcinku Crocodile, to powołałem się na San Junipero – jeden z niewielu pozytywnych epizodów. Prawda jest jednak taka, że to Metalhead daje nadzieję na to, że wbrew różnym czarnym proroctwom, jest szansa na to, iż nigdy nie stracimy człowieczeństwa.