Blizna to nowy hiszpański serial, który właśnie wjechał na Canal+. Produkcja ma energię "Domu z papieru", gra w nim Maciej Stuhr, wygląda więc skrojona pod polskie gusta. Czy tak jest w rzeczywistości?

Witajcie w słonecznej Hiszpanii… jeszcze raz. Na mrocznej choć przedwojennej Ukrainie. Jeszcze raz. Na pokrytych lasami Bałkanach. Czyli gdzie? W zasadzie to we wszystkich tych miejscach. „Blizna” to bowiem serial, który chce pokazać, że ma rozmach. Fabuła jest więc rozciągnięta geograficznie, stylistycznie, a nawet charakterologicznie.
Blizna - recenzja serialu
Zaczyna się od chłopaka-geniusza, który wymyślił aplikację do czytania i łagodzenia emocji. Simon (Juanlu González) ma jednak problemy z nawiązywaniem relacji, poznaje przez internet dziewczynę z Ukrainy i rzeczywiście coś między nimi iskrzy. Zaprasza ją do Hiszpani w bardzo gorącym dla okresie, gdy próbuje sprzedać swój pomysł prezesowi (cytuję) „największej firmy technologicznej na świecie” (Maciej Stuhr).
Od niezwykłego geniusza z problemami przeskakujemy płynnie do Iriny (Milena Radulovic), która jest prawdziwym aniołem zemsty. Została skrzywdzona jako dziecko, a teraz podróżuje po świecie szukając oprawców swojej rodziny. Gdy losy tej dwójki się przecinają dochodzi do trzęsienia ziemi.
Ona pragnie zemsty, on miłości.
Bohaterowie pochodzący z dwóch tak odmiennych światów sprawiają, że fabuła skacze między piekłem przeszłości Iriny, a pełnym start-upowych wyzwań życiem Simona. Ten mix działa nawet całkiem spranie, zwłaszcza że fabuła pisana jest od szczegółu do ogółu i największą zagadką, jaką trzeba rozwiązać, nie jest jedynie pytanie o to, czy ta dwójka może być razem, a to, co sprowadziło dziewczynę na tak destrukcyjną drogę.
Tylko że tak skonstruowana historia wymaga od widzów, aby odwiesili na kołek oczekiwania wobec świata i bohaterów.
Niewiarygodny splot wydarzeń, który sprowadził na siebie tych ludzi to dopiero początek. Historia bowiem klejona jest na „zaufaj mi mordko”. Nie potrafię odpowiedzieć, czy tak samo jest w powieści, na której podstawie nakręcony jest serial, ale widać jasno, że ta historia została przygotowana dla trochę innego medium.
Jest jednak jedno, zasadnicze „ale” – ten serial buja.
Podobnie jak w przypadku „Domu z papieru”, aby dobrze się bawić, trzeba wyłączyć na chwilę żyjącego w nas krytykanta i dać ponieść się fabule. Gdy już tak się stanie, produkcja okazuje się bardzo angażująca i niepokojąco wciągająca. Jej przerysowana brutalność staje się nagle uzasadniona, a czające się za rogiem love story, okazuje się czekać z kwiatami.
To w ogóle interesujące, bo widać w tym rękę scenarzystów (Pablo Roa, Fernando Sancristóbal) „Domu z papieru”, którzy pracowali przy „Bliźnie”.
Ogląda się to dobrze, choć nie do końca jest to zasługa aktorów. Najlepiej prezentuje się Milena Radulovic, bałkańska aktorka wcielająca się w Irinę. Jest niepokojąca i wyjątkowo zimna. Reszta obsady jest dla niej tłem. Janulu Gonzalez co prawda robi co może, aby trochę wyróżnić swoją postać, ale większość jego aktorskiej pracy to niepewność i pociągłe, smutne spojrzenia. Co ciekawe ten sam kłopot jest z Maciejem Stuhrem, który dostał rolę poniżej swoich aktorskich możliwości, ale udało mu się stworzyć przekonującego, choć stereotypowego chciwego i bezwzględnego milionera.
Ta gra ze stereotypami wychodzi serialowi w gruncie rzeczy na dobre, bo choć miejscami produkcja stara się zasugerować, że ma coś więcej do powiedzenia, to przekaz „Blizny” jest jasny – chodzi o dobrą, krwawą zabawę i rozwikłanie zagadki. I ten serial po prostu to robi, a ofiary, które ponosi po drodze są do zaakceptowania.
Czytaj więcej o nowościach Canal+ Online;