Dla Polaków sport to 11 patałachów, którzy - goniąc za piłką - potykają się o własne nogi. Show z tego raczej słabe, więc Amerykanie za piłką nożną nie przepadają. Oni wolą bardziej widowiskowe dyscypliny. Dlatego tak bardzo kochają wrestling.
OCENA
Nawet nie jestem w stanie sobie wyobrazić, jak dobrze by się oglądało "Braci ze stali", odnajdując wszystkie odniesienia do historii wrestlingu. Nawet jeśli pod naszą szerokością geograficzną mało kto (o ile ktokolwiek) je wyłapie, nie znaczy to, że całej reszcie umknie istota najnowszego filmu Seana Durkina. Reżyser i scenarzysta wykorzystuje ukochaną przez Amerykanów dyscyplinę, aby, zabierając nas do opływającego testosteronem świata, opowiedzieć wciągającą historię o braterskiej miłości, chorych ambicjach i rozpadzie rodziny.
Oparci na faktach "Bracia ze stali" śledzą losy Von Erichów, określanych mianem pierwszej rodziny w historii profesjonalnego wrestlingu. Fabuła skupia się na jej drugiej generacji - dzieciach Fritza, w którego przepastnej kolekcji mistrzowskich pasów brakuje jednego, tego najważniejszego. Nigdy bowiem nie udało mu się zdobyć tytułu mistrza świata NWA. Zamierza jednak dopilnować, żeby przynajmniej jeden z jego czwórki synów zaszedł dalej niż on. Potomkom daje więc jasno do zrozumienia, że mają dwie ścieżki rozwoju zawodowego: profesjonalnego wrestlera bądź zawodu ojca.
Bracia ze stali - recenzja filmu
Fritz od najmłodszych lat wpaja synom, że muszą być najsilniejsi, najtwardsi i liczyć tylko na siebie. Maksyma herosów ejtisowego kina akcji, staje się tą klątwą ciążącą nad nazwiskiem Von Erichów, którą tłumaczy wszystkie nadchodzące nieszczęścia. Do rangi symbolu wywieranej na braciach presji urasta nawet tytułowy (oryg. "The Iron Claw") żelazny pazur, popisowy ruch patriarchy rodu, polegający na ściskaniu głowy przeciwnika. To właśnie próby spełnienia wygórowanych oczekiwań ojca, po kolei ich wykańczają. W ten sposób "Bracia ze stali" postrzegają stereotypową męskość jako śmiertelną chorobę. Zbiór autodestrukcyjnych zachowań.
Reżyser prowadzi swoją opowieść z perspektywy Kevina - jedynego z filmowej czwórki, a w rzeczywistości szóstki, braci, któremu udało się przeżyć narzucony przez ojca reżim. Ze szponów toksycznego rodzica stopniowo głównego bohatera wyrywa jego przyszła żona Pam. Leczy go z toksyczności, pokazując, że życie nie musi ograniczać się do wypełniania woli rodzica, który przy śniadaniu dumnie ogłasza zestawienie swoich ulubionych synów. "Ranking może się zmieniać" - informuje, zmuszając ich do niezdrowej rywalizacji. Trenują więc nie po to, aby zdobywać kolejne pasy, ale żeby wywalczyć sobie rodzicielską miłość.
Bohaterów charakteryzuje deprywacja. Wypierają swoje uczucia, bo Fritz nawet na pogrzebie jednego z nich, nie pozwala pozostałym zapłakać. A Holt McCallany gra go z taką pasją, że jak wydaje polecenie, to nawet widzowie chcą mu salutować. Tutaj nie ma zresztą nietrafionego castingu. Mimo wszysto na ekranie najjaśniej błyszczy Zac Efron w głównej roli. Butę i zadziorność wrestlingowego zawodnika łączy ze swoim chłopięcym urokiem, dzięki czemu w jego Kevinie z łatwością dostrzegamy ból skrywany pod wyćwiczonymi uśmiechami i służalczym przytakiwaniem. To człowiek najczęściej łamany przez ojca, a jednocześnie najstarszy z rodzeństwa, troszczący się o młodszych braci. Ze wszystkich aktorów to niegdysiejszy chłoptaś z "High School Musical" staje więc przed najbardziej wymagającym zadaniem. A wypełnia je, nakładając nam headlocka.
Wyrzeźbione specjalnie na potrzeby roli ciała są w 2024 r. raczej regułą niż wyjątkiem i na nikim nie robią wrażenia. Tutaj jednak stają się atrakcją samą w sobie. Kamera Matyasa Erdely'ego uważnie się im przygląda, fetyszyzując każdy napięty mięsień i wystającą z niego żyłkę. To jest zbroja, przez którą reżyser się przebija, aby trafić w najdelikatniejsze punkty psychiki swoich bohaterów. "Bracia ze stali" są co prawda dusznym, śmierdzącym męskim potem kinem. Stają się jednak też kinem wrażliwym, wyczulonym na człowieka i jego potrzeby.
Owszem, "Bracia ze stali" będą łatwym celem dla widzów, chcących zdyskredytować film za instrumentalne traktowanie bądź marginalizowanie roli kobiet.
Podczas gdy Pam postrzega w kategoriach ratunku dla Kevina, Doris, matka braci i żona Fritza, okazuje się bierną panią domu. Nie zamierza angażować się w kolejne konflikty. "To sprawa między wami" - odpowiada na każdą prośbę o pomoc. Podejście reżysera szybko staje się jednak zrozumiałe. Podobnie jak męskość, kobiecość wyciąga żywcem ze sfery stereotypów. I to tych przerysowanych, najbardziej skonwencjonalizowanych. W końcu już samo miejsce i czas akcji narzucają jednoznaczne skojarzenia. Zarówno południe Stanów Zjednoczonych, jak i lata 80., nie bez powodu zwane dekadą Ronalda Reagana, zasłynęły ze swojego konserwatyzmu.
Co prawda Durkin opiera swoją fabułę na prawdziwej historii, ale wyciąga z niej tylko to, co pozwala mu rozkładać męską psychikę na czynniki pierwsze. Fabuła jest więc tak samo umowna, jak wrestlingowe show, które z samej swej zasady musi być przesadzone. Jak mówi Fritz: nie liczy się, kto jest lepszy, tylko kogo bardziej lubi publiczność. Kolejne walki odbywają się według określonego scenariusza. Wyjście poza jego ramy może skończyć się niespodziewanym bezdechem. Produkcja równa więc męskość z szeregiem dozwolonych zachowań - rolą do odegrania.
"Bracia ze stali" stają się rewersem "Zapaśnika". Podczas gdy Darren Aronofsky pokazywał efekt toksycznych zachowań, Durkin skupia się na ich przyczynie. Interesują go wzorce wpajane nam przez media. Dlatego kolorom na ekranie nieraz towarzyszą poświaty jak w starych telewizorach. Reżyser lubi bowiem odrealniać swoją opowieść, zamykając ją w formie projekcji męskiego umysłu. Operuje w sferze fantazji, aby pokazać jej wpływ na psychikę młodych mężczyzn. A to boli i paraliżuje bardziej niż podwójny nelson na karku.
Premiera "Braci ze stali" 16 lutego w kinach.