Marvel i Warner Bros. ostro krytykowane za brak odpowiedniej reprezentacji środowisk LGBT w filmach
Oj, wielkie studia filmowe nie mają ostatnio łatwego życia. Organizacja Gay & Lesbian Alliance Against Defamation (GLAAD) oskarża Marvela i Warner Bros. o rażący brak reprezentacji LGBT w komiksowych widowiskach.
Według raportu GLAAD, w 2017 roku tylko 12,8 proc. filmów posiadało bohaterów reprezentujących środowiska LGBT. Może uznacie mnie za niewrażliwego szowinistę, ale biorąc pod uwagę, że w samej Ameryce ok. 4 proc. populacji deklaruje przynależność do tej społeczności, nie wydaje mi się to aż tak złym wynikiem.
A nie trzeba być wielkim koneserem kina, by wymienić chociaż kilka filmów, w których główni bohaterowie są reprezentantami LGBT.
Wystarczy wspomnieć o takich tytułach jak "Pieskie popołudnie", "Priscilla - królowa pustyni", "Ślicznotki", "Gra pozorów", "Śniadanie na plutonie", "Daleko od nieba", "Witaj w klubie" czy "Brokeback Mountain". Z seriali chociażby "Sense8", "Orange is the New Black", "Transparent". Nie są to nieznane nikomu produkcje, będące niszowymi reprezentantami queerowych dzieł. Nie mam więc osobiście poczucia rażących braków reprezentacji tego środowiska. Braki jakieś na pewno są, ale byłbym daleki od jakiegokolwiek bicia na alarm, oskarżeń i krytyki pod adresem hollywoodzkich włodarzy, którzy mają do naprawienia jeszcze wiele innych błędów.
Pochylmy się prędzej nad ciągle małą reprezentacja osób starszych, a przez to ciągle za mało ról do grania dla aktorów po 50. i 60. roku życia (u kobiet ta granica zaczyna się jeszcze wcześniej bo około 40. roku życia).
To jest problem i dramat. Robert de Niro czy Meryl Streep jakoś sobie poradzą, ale co mają począć inni starzejący się aktorzy? Za co mają żyć? Nierzadko jest tak, że nawet aktorzy, którzy niegdyś byli gwiazdami skończyli jako zapomniani nikomu staruszkowie, których nikt nie chce zatrudniać. Taki los spotkał m.in. Gene’a Hackmana oraz zmarłą niedawno Margot Kidder, pamiętną Lois Lane z filmów o Supermanie.
W tym kontekście, lamenty GLAAD pod adresem takich filmów jak "Wonder Woman", "Thor Raganrok" czy "Strażnicy Galaktyki" wydają się naprawdę problemem pierwszego świata.
Na Warnera spadła krytyka, gdyż twórcy "Wonder Woman" nie ukazali w pełni głównej bohaterki, Diany, jako postaci biseksualnej.
Oczywiście w pełni rozumiem, że tego typu reprezentacja wszelakich mniejszości jest ważna i potrzebna, tym bardziej w masowych produkcjach, które mogą być świetną platformą do walki z uprzedzeniami i "oswajaniem" ludzi z różnorodnością. Mimo wszystko roztrząsanie każdego przypadku w sposób tak szczegółowy i wytykając studiom filmowym niedociągnięcia, wydaje się przesadzone.
Podobne zarzuty spadły nawet na twórców bogu ducha winnego filmu "Thor Ragnarok". Marvelowi dostało się za złe przedstawienie dwóch biseksualnych postaci, Valkyrie i Korga.
No dobrze, ale co z tego? Stało się, trudno. Jaki to ma związek z fabułą w przypadku obu filmów?
Wymaganie od produkcji, które oparte są na materiałach (komiksach) stworzonych w latach 40., 50. i 60. ubiegłego wieku, by miały w pełni ukształtowane postaci LGBT ociera się wręcz o niezrozumienie tematu, demografii i charakterystyki odbiorców tego typu filmów.
Oczywiście rozumiem, że ambasadorzy LGBT chcą wykorzystać ogromną popularność tych filmów, ale trochę nie tędy droga. Głośne domaganie się usilnego akcentowana na dobrą sprawę nieznaczących z perspektywy fabuły aspektów w kinie superbohaterskim wydaje mi się raczej nadgorliwym działaniem.
Ale jak zawsze w takich sytuacjach z odsieczą przybywa Disney. Okazuje się bowiem, że postać Lando Calrissiana, którego znamy z "Imperium kontratakuje" i lada moment zobaczymy w filmie "Han Solo. Gwiezdne wojny – historie" jest panseksualna, czyli taka, która uważa, że seksualność człowieka może być skierowana na ludzi o dowolnych preferencjach seksualnych .
To chyba wystarczająco załatwia problem reprezentacji, czyż nie?