REKLAMA

Nieudolna próba wywołania emocji, czyli dlaczego nienawidzę cliffhangerów

Z tytułu możecie wywnioskować, że jestem niecierpliwy, bo gdy serial kończy się w sposób niejasny, wystarczy zaczekać kilka miesięcy na nowy sezon i cieszyć się rozwiązaniem.

Cliffhanger - najgorsza technika narracyjna, ale seriale i tak ją uwielbiają
REKLAMA
REKLAMA

Nie potrafię ukryć, że jestem zwierzęciem, które - podobnie jak picia i jedzenia - potrzebuje karmić się dobrymi historiami. Nigdy nie potrafiłem poprzestać na jednym odcinku, jednym sezonie, a nawet (jeśli pojawiały się spin-offy) na jednym serialu. Jeśli coś jest dobre, nie ma siły, która byłaby w stanie oderwać mój zmęczony rozrywką odwłok od ekranu. Gdybym oglądał Rodzinę Soprano po raz pierwszy i zapaliłoby się moje mieszkanie - uciekałbym z laptopem pod pachą, krzycząc głosem pełnym nadziei: "nie poddawaj się Tony, depresja to nie koniec świata!".

W przeciwieństwie do przypadłości kultowego gangstera, cliffhangery to naprawdę koniec świata.

Koniec świata dla szanującego się twórcy. Bo powiedzmy sobie szczerze, czy urywanie akcji w połowie i pozostawianie widza z uczuciem niepewności, tylko po to, żeby zmusić go do czekania na następny odcinek, jest uczciwe? Nie jest i powiem więcej: to naprawdę tani chwyt, który w dzisiejszych czasach naprawdę nie przystoi autorom. Zwłaszcza, że ta technika jest bardzo stara i spowodowana jedynie względami komercyjnymi.

Jak dziś przypominam sobie swój pierwszy cliffhanger. Jest upalne lato 2006 roku, jestem na wakacjach na Wyspach Brytyjskich i czytam Ogniem i mieczem. Pan Skrzetuski już zmierza do Helenki, która czeka na niego w mieście Bar. Już książę Jeremi pije za pomyślność w miłości, już narrator nazywa Jana "panem młodym". Gdy nagle wpada posłaniec i rzuca "Bar... wzięty!" (w domyśle zostaje zajęty przez Kozaków). Na tym kończy się pierwsza część powieści, a ja drugą zostawiłem w Polsce. I chociaż ten, podnoszący napięcie zabieg, został zastosowany, aby utrzymać czytelników gazety – bo musicie wiedzieć, że ta powieść ukazywała się w odcinkach - trafił mnie rykoszetem po 150 latach od publikacji.

I jeszcze dzisiaj to boli. Chociaż wiem, że produkcje telewizyjne mają znacznie trudniej niż pan Sienkiewicz, że konkurencja większa, że świat szybszy, że w końcu XXI wiek i będzie trzeba się rozliczyć z oglądalności.

A co może podnieść oglądalność jak nie spekulacje i domysły fanów, które wywołują szum w sieci?

Z drugiej strony, ta metoda jest mocno nieelegancka. Czy naprawdę trzeba uciekać się do tak niskiego tricku zamiast zachęcać widzów klimatem, rozwojem postaci i delikatną nutką niepewności? Przywołałem wcześniej Rodzinę Soprano, która doczekała się sześciu długich sezonów i nie atakowała scenami, które sprowadzałyby się do zdania: "CZY ON UMRZE?" pod koniec każdej serii. Uwielbiałem te rodzinne, spokojne obiady wieńczące kolejne cykle odcinków.

REKLAMA

Co najgorsze, cliffhangery działają na mnie do dzisiaj, ale chyba nie tak jak powinny. Kiedy je widzę, kiwam głową z politowaniem i przypominam sobie, że nazwa zabiegu wzięła się z dziewiętnastowiecznej powieści w odcinkach, w której bohater zawisł na klifie, a żeby przekonać się, czy spadnie, należało kupić kolejny numer gazety. Mądrzy ludzie pisali, że ten moment niepewności pozwala się odbiorcy wczuć w niepewność odczuwaną przez bohatera w chwili kryzysu. Ja jednak myślę, że tym dyndającym nieszczęśnikiem jest twórca serialu, który nie jest w stanie zaproponować widzowi więcej niż płytki szantaż emocjonalny.

A czy bohater spadnie? Niech spada. Najlepiej razem ze scenariuszem.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA