„Devs” to twardy orzech do zgryzienia dla każdego recenzenta, który zechce zmierzyć się z nim swoim piórem. To istne porywanie się z motyką na słońce, co potwierdzają teksty, jakie już pojawiły się w zagranicznych mediach (chociażby ten Alana Sepinwalla dla portalu Rolling Stone). Alexa Garlanda nie zadowalają bowiem łatwe rozwiązania, wyświechtane klisze czy proste w identyfikacji tropy interpretacyjne. Jego najnowsze dzieło wymyka się prostym klasyfikacjom. Wymaga od widza nieustannej pracy intelektualnej. Żeby się o tym przekonać, wystarczy obejrzeć dwa pierwsze odcinki serialu.
OCENA
Od początku widać, że horyzonty Garlanda są wyjątkowo szerokie, a on zamierza bez przerwy przesuwać ich granice. Gdzieś w tle pobrzmiewają echa międzynarodowego szpiegostwa gospodarczego, głośniej słychać dźwięki potrzeby rządowej kontroli nad prywatnymi firmami, a kiedy postacie nie rozmawiają o fizyce kwantowej czy programowaniu, to oddają się dysputom o metafizyce i wolnej woli. O ile „Czarne lustro” jest zbiorem felietonów na temat naszych związków z nowoczesną technologią, „Devs” zapowiada się na ubrany w płaszcz thrillera science fiction naukowy traktat, w którym twórca (a także scenarzysta i reżyser każdego epizodu) uderza w podobne, pesymistyczne tony.
Akcja dzieje się w bliżej nieokreślonej przyszłości, w czymś na kształt Doliny Krzemowej. Pracujący dla firmy Amaya Sergei otrzymuje niespodziewany awans. Ma zajmować się tytułowym projektem, ale nie wie do końca, co ma przy nim robić. Devs jest bardzo tajemniczym narzędziem. Ta nowoczesna technologia ma coś wspólnego z alchemią i podróżami w czasie, a napędzają ją komputery, o jakich dzisiaj jeszcze nikomu się nie śni. Po dwóch pierwszych odcinkach można się jedynie domyślać, do czego jej pomysłodawca Forest chce ją wykorzystać. Mimo to, łatwo przewidzieć, że nie wszystko pójdzie po jego myśli.
Znajdziemy tu wiele punktów wspólnych z wcześniejszymi fabułami sygnowanymi nazwiskiem Garlanda.
W organizmie właściciela Amayi płynie ta sama krew, co w Nathanie z „Ex Machiny”. Ścigany demonami przeszłości Forest jest ekscentrycznym bogaczem. Liczbę zer na koncie przewyższa jedynie jego iloraz inteligencji. Bawi się w Boga i prawdopodobnie poniesie za to karę. Z drugiej strony mamy Lily, którą napędzają te same motywacje co Lenę z „Anihilacji”. Czy tak jak ona będzie odkrywać tajemnice niezbadanego i niebezpiecznego świata? W miarę rozwoju akcji pojawiają się kolejne pytania, a odpowiedzi na razie nie widać.
Twórcy nie stronią od twistów. I nie chodzi tylko o kończące epizody cliffhangery. Garland bardzo chętnie zwodzi nas na manowce. Każe snuć przypuszczenia, co do nadchodzących wydarzeń, aby zaraz obrócić kierunek akcji o 180 stopni. Co chwilę zmienia wektor naszych zainteresowań, wzbogacając opowieść o kolejne wątki. Świat przedstawiony wydaje się żywym, dynamicznie rozwijającym się organizmem. Zwiedzamy go i odkrywamy jego następne zakamarki, niczym w stanie hipnozy.
Garland rozciąga w czasie przedstawiane wydarzenia.
Chociaż wiele się tutaj dzieje, narracja tak naprawdę jest nieśpieszna. Możemy dokładnie przyjrzeć się idealnie geometrycznym przestrzeniom. Każde widoczne na ekranie miejsce wywołuje skojarzenia z jakąś figurą. Za sprawą statycznych ujęć, kamera Roba Hardy’ego (stałego współpracownika reżysera) pozwala dojrzeć te scenograficzne niuanse. Operator wybiera takie perspektywy, żeby pokazać nam ich jak najwięcej. Wzbogaca tym samym świat przedstawiony o następne znaczenia i rozbudowuje portrety psychologiczne bohaterów. A wszystko to dzieje się w rytm poszarpanej, ambientowej muzyki. Z transu w jaki jesteśmy wprowadzani nie sposób się otrząsnąć jeszcze długo po seansie.
Nawet jeśli niektóre elementy fabularne nie od razu stają się zrozumiałe, to twórcy minimalistycznymi środkami bez przerwy wydobywają maksimum ładunku emocjonalnego opowieści. Dzięki dopracowaniu serialu w każdym szczególe, „Devs” wraz z upływem czasu fascynuje coraz bardziej. Dlatego irracjonalnym zdaje się posunięcie Hulu, aby udostępniać kolejne odcinki w tygodniowych odstępach. Już po pierwszych epizodach widać, z jak immersyjną i transcendentną produkcją mamy do czynienia i szybko do nas dociera, że niezależnie od ciążących nad nami obowiązków, chciałoby się rzucić wszystko i oddać bindżowaniu.