REKLAMA

O pracy dla Netfliksa, aktorskiej młodości i „Diablo: Wyścig o wszystko” - rozmawiamy z Tomaszem Włosokiem

Polskie kino w ostatnich latach przeżywa liczne tryumfy. Przyczynia się do tego również nowe pokolenie aktorów, do którego należy Tomasz Włosok. Aktor wystąpił ostatnio w „1983” i „Underdogu”. A od dzisiaj można go też oglądać w głównej roli w filmie „Diablo: Wyścig o wszystko”.

diablo: wyścig o wszystko
REKLAMA

Tomasz Włosok w wywiadzie dla Rozrywka.Blog

REKLAMA

Jesteś częścią pierwszego polskiego serialu Netfliksa, czyli „1983”. Jak oceniasz po kilku tygodniach od premiery swój udział w tym projekcie?

Cudownie pracowało się dla Netfliksa. W pierwszej chwili po zdobyciu roli Jakuba Suchoparskiego poczułem się niemal jakbym dostał się do któregoś filmu Marvela. Nawet nie chodzi o skalę przedsięwzięcia. Wyobrażałem sobie plan Netfliksa jako coś zupełnie innego od tego, co znałem wcześniej. Tak jakby ludzie mieliby tam być zieloni (śmiech – przyp. red.). Bardzo się na to wszystko cieszyłem.

Wyobrażenia zderzyły się z rzeczywistością? Było aż tak bardzo inaczej?

W zasadzie nie. Plan zdjęciowy jest planem zdjęciowym bez względu na okoliczności i miejsce. Ale pewne różnice czułem. Na pewno widać było duży komfort pracy. W serialach zwykle trzeba się śpieszyć. A my otrzymaliśmy dużo czasu na nagranie wszystkich scen. Sprzęt był też czasami lepszej jakości niż bywa w rodzimych produkcjach filmowych.

W „1983” występujesz najwięcej u boku Roberta Więckiewicza. Jak oceniasz tę współpracę? Opinie na temat Roberta w środowisku są mocno podzielone.

Był taki moment na planie, gdy Robert bardzo zaimponował mi swoją postawą. W trzecim odcinku „1983” jest scena, gdy po sekwencji pościgu wprowadzamy Benjamina do pustego mieszkania, żeby go przesłuchać. Ja się wtedy trochę pogubiłem. Zaraz miała ruszać kamera, a ja czułem, jak się cały pocę i nie wiem, co zagrać. Podszedłem do Roberta i powiedziałem wprost, że nie mam pojęcia, co robić. Poprosiłem o pomoc, a on zatrzymał cały plan. Mimo że mieliśmy opóźnienia. Usiadł ze mną i szczegółowo wytłumaczył mi, jak on widzi tę scenę. A na koniec dodał, żebym dał mu już spokój i żebyśmy wracali do pracy (śmiech – przyp. red.). Tacy ludzie jak Robert czy Eryk Lubos, z którym ostatnio grałem w „Underdogu”, to osoby na właściwym miejscu. Być może w mediach prezentują pozę na twardzieli, ale wobec mnie pokazali się jako wielcy profesjonaliści i bardzo wrażliwi ludzie.

Serial nie został przyjęty zbyt dobrze, zwłaszcza w Polsce. Zwracałeś uwagę na kłótnie w mediach społecznościowych, czy próbowałeś się od tego odciąć?

Oczywiście, że starałem się odciąć od wszystkich tych komentarzy. Trzeba czytać krytykę, ale mieć też swoje własne zdanie. Podczas pracy i po obejrzeniu gotowego dzieła wyrobiłem sobie opinię na temat „1983”. Można mieć zarzuty do tego projektu, ale uważam, że jest to serial mądry i z przesłaniem. A przy tym wybitnie zagrany przez Roberta Więckiewicza. Doszły mnie słuchy, że niekiedy serial się dłużył. Na początku faktycznie tempo nie jest najszybsze, ale potem się rozkręca. Poza tym uważam, że pierwsze odcinki musiały takie być, bo przedstawiały skomplikowany świat serialu. Trochę się denerwowałem niektórymi opiniami. Oczywiście, nie potrafię być całkowicie obiektywny wobec dzieła, przy którym pracowałem.

Twój bohater w „1983” musi wybrać między Harrym Potterem a „Rokiem 1984”. A ty prywatnie którą książkę wolisz?

(śmiech – przyp. red.) Dobre pytanie... Gdy rozpatrujemy jak wiele z tego, co napisał Orwell się potem wydarzyło, to trzeba przyznać, że był przenikliwym obserwatorem. Jego spuścizna jest naprawdę nie do przecenienia.

Mówi się o tobie, że jesteś przedstawicielem pokolenia młodych zdolnych. Ale zagrałeś już przecież w imponującej liczbie produkcji m.in. „Jestem mordercą”, „Kruk. Szepty słychać po zmroku”, „1983”, a ostatnio „Underdog” i „Diablo: Wyścig o wszystko”.

Jestem bardzo wdzięczny losowi, a może wstawiennictwu kogoś, kto jednak czuwa nad nami. Uważam, że do osiągnięcia sukcesu trzeba mieć bardzo dużo szczęścia. Zwłaszcza w tym zawodzie, gdzie tak wiele zależy od poznania odpowiednich ludzi w odpowiednim czasie. Dochodzą do tego umiejętności i talent, ale w szkole teatralnej wiele osób miało w nadmiarze i jednego, i drugiego. A nie zawsze byli w stanie się przebić. Czuję zresztą, że jestem właśnie w momencie w pewnym sensie przełomowym.

Dlaczego?

Sam muszę zweryfikować w sobie, czy moje dotychczasowe sukcesy to było tylko głupie szczęście. Skończyła się szkolna taryfa ulgowa. „Underdog” i „Diablo” pokażą, jakie mam szansę dłużej utrzymać się w tym zawodzie. A z utrzymaniem wiążą się też pieniądze. Chciałbym móc się utrzymywać z aktorstwa.

A czujesz w sobie gotowość na te momenty zanikającej popularności, które zdarzają się w życiu prawie każdego aktora?

Z taką sytuacją jeszcze się nie mierzyłem, ale myślę, że dam radę. Rodzice wychowali mnie na osobę, która się nie poddaje. W życiu każdego z nas zdarzają się upadki. Ale myślę, że przekazali mi wiedzę, jak przetrwać trudne chwile. I nie zwariować, gdy nagle pracy jest mniej.

Jak oceniasz jakość współczesnej polskiej kinematografii? Jako młody chłopak, fan Quentina Tarantino i Paolo Sorrentino, trafiłeś do zawodu i zamiast u takich mistrzów kina musiałeś grać w telenowelach i komediach romantycznych.

Wiadomo, że oczekiwania i marzenia różnią się od późniejszej rzeczywistości. Najpierw dotyczy to szkoły teatralnej. Z czasem się do tego przyzwyczajamy, ale wyobrażamy sobie plan zdjęciowy. Potem nadchodzi oferta z zagranicy i też mamy różne oczekiwania, czasem przesadzone. Natomiast nie uważam, żeby ta nasza polska rzeczywistość była zła czy rozczarowująca.

Jaka więc jest?

Różnorodna. Ja zresztą zawsze wychodzę z założenia, że warto próbować nowych rzeczy. Staram się rzucać w projekty, które są dla mnie pewną niejasnością. Nie wiesz na takim etapie, czy projekt okaże się wartościowy, a tym bardziej, jaki będzie odbiór filmu. Ale jeżeli nie przekonam się na własnej skórze, czy się w czymś odnajduję, to nie dam sobie szansy na szczęście. Jestem jedną z tych osób, które wolą dotknąć, niż ocenić bez sprawdzenia.

diablo: wyścig o wszystko class="wp-image-242551"

Tarantino i Sorrentino to na pierwszy rzut oka zupełnie różne estetyki. Skąd wzięła się u ciebie miłość właśnie do tych reżyserów?

Tarantino pięknie i poetycko opowiada o brutalności i bezwzględności, a Sorrentino jeszcze piękniej o samotności. To są takie wartości, które teoretycznie są czymś złym. Ubrane w filmowe arcydzieła skłaniają jednak do refleksji. Kocham obu tych reżyserów za sposób prowadzenia narracji i wrażliwość. Szczególne ważne są dla mnie „Django” i „Młodość”. Ale tak naprawdę, gdybym miał wybrać dwa dzieła, które przekraczają w moim przekonaniu wszelkie rankingi, to postawiłbym na „Młodego papieża” oraz film Tima Burtona „Duża ryba”.

Do kin w zeszłym tygodniu trafił twój ostatni film pt. „Underdog”. Kogo grasz w produkcji?

W „Underdogu” wcielam się w brata Borysa „Kosy” Kosińskiego, w którego wciela się Eryk Lubos. Mój bohater ma na imię Tomek, więc łatwe do zapamiętania dla mnie (śmiech – przyp. red.). Bardzo mnie zainteresowała ta rola, choć dostałem propozycję zaledwie tydzień przed rozpoczęciem zdjęć. Totalne szaleństwo.

Co było dla ciebie najciekawsze w tej roli?

Przede wszystkim to, jak wielkim wyzwaniem fizycznym była. Gram osobę niepełnosprawną, która jeździ na wózku. Ogarnięcie całej motoryki poruszania się było niezwykle dziwnym i ciekawym wyzwaniem. Bardzo zależało mi, żeby pokazać to autentycznie. Pewnych rzeczy nie oszukasz, bo nogi są zdrowe, ale chciałem uniknąć ściemy. Widzowie ją od razu wyczuwają.

W Hollywood obecnie toczy się dyskusja, czy osoba pełnosprawna może zagrać niepełnosprawną, heteroseksualna homoseksualną i tak dalej. Jak to oceniasz?

Pewne rzeczy są zrozumiałe, dlatego nie ma nic dziwnego w tym, że biały nie zagra osoby czarnoskórej i na odwrót. Ale twierdzenie, że gej nie zagra heteroseksualisty, bo to nie wypada? A jak ktoś jest weganinem, to nie zje mięsa w scenie i dlatego nie dostanie roli? Dla mnie to głupota totalna. Robimy sobie na siłę problemy, gdy nasze życie jest bezproblemowe. Aktor dostaje rolę i ma ją zagrać. Może się z czymś czuć niekomfortowo i zaproponować inne rozwiązanie. Ale nie powinno być tak, że ktoś komuś zabrania zagrania pewnej roli, bo w jego oczach jest inny i wywoła „niepotrzebną” kontrowersję swym udziałem w projekcie.

Już dzisiaj do kin trafi film „Diablo: Wyścig o wszystko”, w którym grasz główną rolę. Było to dla ciebie szczególne wyzwanie?

Na barki aktora, który gra główną rolę spada większa odpowiedzialność. Szczególnie gdy jest młody i nie ma wystarczającego doświadczenia, by czuć się w tej sytuacji swobodnie. Główny bohater po części kształtuje też wizerunek postaci drugoplanowych. One dlatego często są tak dobre, bo właśnie mają odbicie w protagoniście opowieści. Nie chciałem nikogo zawieść, a poznałem tam świetnych aktorów, jak Cezary Pazura, Rafał Mohr i Jacek Beler. Dlatego było we mnie trochę obawy i stresu.

„Diablo: Wyścig o wszystko” wzbudził ogromne emocje jeszcze przed premierą. Możesz ze swojej strony obiecać widzom, że to pojedynek szybkich i wściekłych a nie dwóch zdezelowanych trabantów?

Pod względem samochodów, które mamy w filmie, zdecydowanie to pierwsze. Nasza sekwencje wyścigowe posiadają świetną dynamikę i na pewno żadnych trabantów tam nie będzie. O to jestem spokojny.

Do wzięcia udziału w projekcie zachęciła cię też historia, którą chcecie opowiedzieć?

Jak dostałem propozycję gry w „Diablo”, to w pierwszej chwili się zastanawiałem, czy będę grał nekromantę czy amazonkę (śmiech – przyp. red.). A potem jak się okazało, że będą wyścigi samochodowe, to nie miałem już jak się wykręcić! Mówiąc poważnie, mamy tutaj dosyć prostą historię. Kuba chce pomóc chorej siostrze i dlatego bierze udział w wyścigach samochodowych. Jest zapalonym fanem motoryzacji, dzięki czemu trafia do wielkiego świata. To trochę bajka a trochę komiks. Po prostu rozrywka. Od samego początku traktowałem tę przygodę jako fantastyczną zabawę. Nie chcę jednak oceniać walorów jakościowych filmu, bo to nie moje zadanie.

Na wiosnę widzowie będą mogli cię też oglądać w nowym serialu TVP „Stulecie winnych”. To będzie zamknięta forma czy bardziej telenowela?

Zdecydowanie zamknięta forma, ponieważ serial opiera się na trzech tomach powieści Ałbeny Grabowskiej. Każdy sezon będzie odpowiadać jednej książce. Oczywiście pod warunkiem, że „Stulecie winnych” okaże się sukcesem i będzie kontynuowane po pierwszej serii. Akcja zaczyna się w 1914 roku u progu I wojny światowej, a kończy zaraz po wybuchu II wojny światowej. Gram w tej produkcji Pawła, syna młynarza, który staje się częścią skomplikowanej relacji między dwiema siostrami Winnymi. Zakochuje się w Ani, ale ich relacja jest bardzo toksyczna. Z kolei jej siostra – Mania kocha się w moim bohaterze. Brzmi to bardzo melodramatycznie, ale reżyser Piotr Trzaskalski podszedł do tematu z dużym wyczuciem i wrażliwością. Mnie ten serial kupił, również dlatego że bardzo się utożsamiłem z bohaterem.

Nie boisz się, że „Stulecie winnych” zostanie wrzucone do worka z napisałem: „Kolejny serial historyczny TVP”?

Bałem się tego od początku. Natomiast porwała mnie ta historia. Wydaje mi się, że jeśli widzowie uwierzą w nasze pełnokrwiste postaci i ich losy, to serial doczeka się bardzo pozytywnych ocen. Mam nadzieję, że nie będą go oceniać bez obejrzenia. „Stulecie winnych” to produkcja telewizyjna, ale pracowaliśmy nad nią trochę jak nad filmem. Dużo rozmawialiśmy na planie i mimo ograniczeń czasowych włożyliśmy w to dużo serca. Widać było, że każdy lubił ten projekt. Ale może jestem naiwny.

Aktorstwo to obok pracy na planie również część show-biznesu. Jednego dnia jesteś na oficjalnej premierze „Underdoga”, a następnego portale plotkarskie piszą o twojej „tajemniczej partnerce”. Jak się odnajdujesz w tym świecie?

Dotarł do mnie ten tekst. Był tak naprawdę bardzo miły, ale celebryckość to nie moja bajka. Czuję się skrępowany na ściankach. Uważam, że nie powinniśmy robić w swoim życiu rzeczy, które nam sprawiają duży dyskomfort. Nie potrafię się w taki sposób sprzedawać ludziom. Wolę, żeby ludzie kupowali mnie takiego, jakim jestem, a nie sztuczną kreację w mediach społecznościowych. Nacisk wewnątrz środowiska, żeby to robić, jeszcze mocniej mnie utwierdza w przekonaniu, żeby nie ściemniać ludziom. Choć wiem, że social media się czasem przydają.

Ale wobec tego przełamujesz niechęć, prowadząc swojego Instagrama?

Czasem coś tam wrzucam, przeważnie wtedy, kiedy chcę się pochwalić poczuciem humoru. A ponieważ rzadko mam coś śmiesznego do powiedzenia, to nieczęsto publikuję posty (śmiech – przyp. red.). Tak naprawdę nie mam nic przeciwko, jeżeli ktoś prowadzi swoje konto w ciekawy sposób. Najbardziej mnie denerwuje robienie wszystkiego na jedno kopyto. Aktorstwo polega na zaskakiwaniu widza. A nasza osobowość ma znaczenie przy kreowaniu roli. Najwięksi potrafią całkowicie wyjść ze swojej skóry, ale to bardzo trudne. Dlatego tym bardziej nie chcę sobie ograniczać możliwości zaskakiwania widza, pozwalając ludziom wejść do przysłowiowej kuchni. Tracimy magię tego zawodu, a ja wolę pozostać czarodziejem.

REKLAMA

Widać, że aktorstwo jest twoją pasją. Ale czy jedyną?

Mam w sobie coś takiego, że jak przez kilka dni nic nie robię, to dostaję drgawek na całym ciele. Jestem uzależniony od ruchu. To może być trening, spotkanie się ze znajomymi albo pomaganie ojcu w jego firmie. Jeżeli niczego nie robię, to czuję w sobie jakąś ogromną pustkę. Sport w ogóle zawsze był obecny w moim życiu. Zaczynałem od aikido przez krav magę aż po tajski boks, który wydał mi się najciekawszy.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA