Diagnoza raczej nie sprawi, że polubię seriale medyczne. To po prostu kolejny serial TVN-u
W sumie czego można się było spodziewać? Że nagle serial o szpitalu i pacjentce, która w wyniku wypadku samochodowego dostaje amnezji, rewolucjonizuje polską telewizję? No... nie. I tak też się nie stało.
OCENA
Uwaga, będą spoilery!
W najlepszym razie o Diagnozie po pierwszym odcinku można powiedzieć, że to serial niezły. Dość przyzwoity. Nawet ciekawie się zapowiada, ale jak zwykle coś poszło nie tak. Historia pozornie rozkręca się interesująco. Oto mamy młoda kobietę, Annę Nowak (Maja Ostaszewska), która po latach wraca do kraju. Nie wiemy o niej wiele, nie wiemy, jak potoczyły się jej losy, choć mamy świadomość, że bohaterka swoje przeszła. Wiemy natomiast, że Anna ma dwójkę dzieci z mężczyzną, którego nienawidzi i który - jak twierdzi - zniszczył jej życie. Wiemy także, że Anna o swoje dzieci zamierza walczyć, bo przygotowuje się do procesu. Kobieta jest aktualnie w Katowicach, ale wybiera się do Warszawy, by przygotować się wraz ze swoim adwokatem do sprawy.
Po przylocie odbiera od jednego mężczyzny teczkę z dokumentami, która ma jej pomóc wygrać walkę o dzieci. Dostarczający dokumenty ostrzega Annę przed jej przeciwnikiem, który według niego jest bardzo niebezpieczny. Kobieta rusza spod lotniska. Nadal jest na Śląsku. W jednej ze scen zauważa swoje dzieci, które bawią się na placu zabaw pod opieką niani. Trudno stwierdzić, czy to przypadek, czy celowe spotkanie. Niedługo potem wybiera się na dworzec, by złapać autokar do Warszawy. Udaje jej się rzutem na taśmę. Chwilę potem autokar zderza się z innym dużym pojazdem. Anna trafia do szpitala, na stół operacyjny. Główna bohaterka nie pamięta kim jest.
Tak mniej więcej wygląda przebieg pierwszego odcinka, nie zdradzający za wiele z fabuły. Ale kiedy już zaczniemy zwracać uwagę na szczegóły, robi się nieco mniej tajemniczo i można zauważyć pewne nieścisłości.
Już na samym początku rozbawiło mnie przedstawienie Katowic i dworca autobusowego. No, ale rozumiem, że musiało być ładnie i czysto, w końcu to TVN. Sytuacja, kiedy Anna spotyka swoje dzieci też jest dziwna, zwłaszcza biorąc pod uwagę późniejsze wydarzenia. Anna zachowuje się niepokojąco przy kobiecie, tak jakby chciała je porwać. Reakcję niani zinterpretowałam jako strach. Ot, spotyka nieznajomą kobietę, która wie coś o dzieciakach, którymi ta się opiekuje i chce nawiązać z nimi kontakt. Naturalne, że kobieta zabiera dzieci i ucieka. Ale potem, już w autokarze, Anna wysyła SMS-a do jakiejś Teresy, czy z nogą Zosi wszystko dobrze (dziewczynka upadła na placu zabaw). W ostatniej scenie pierwszego odcinka dowiadujemy się, że Teresa to ta niania, która uciekła przed Anną.
Albo to jest bez sensu i źle wytłumaczone, albo ja przysnęłam w trakcie seansu i tego nie zauważyłam. Jasne, kobiety mogły się ze sobą kontaktować i nie wiedzieć jak jedna i druga wygląda, ale... Teresa chyba by się zorientowała z przebiegu dziwnej rozmowy, że to najprawdopodobniej matka dzieci. No chyba, że ona jednak poznała Annę tylko po prostu widz miał się nie zorientować? Z drugiej strony, Teresa odpisała na SMS-a Anny, że dziewczynce nic nie jest. Poza tym w ostatniej scenie ojciec dzieci mówi niani, że ta miała mu od razu dać znać, jak tylko Anna się pojawi. Może to ma ręce i nogi, a ja się niepotrzebnie czepiam, ale jednak myśl o tych scenach nie dawała mi spokoju podczas całego seansu.
Kolejnym irytującym elementem jest próba przedstawienia śląskości. Tak, ludzie na Śląsku (akcja dzieje się w rybnickim szpitalu) mówią gwarą, czy jak kto woli językiem śląskim. Ale, jako że na Śląsk mam rzut beretem i przebywałam i przebywam w towarzystwie osób ze Śląska, to nie bardzo rozumiem to, jakim właściwie językiem posługują się bohaterowie Diagnozy. Rzucone co drugie zdanie "mosz" i "hasiok" brzmią raczej śmiesznie niż nadają folkloru. To naprawdę nie działa tak, że jak ktoś mówi gwarą to nagle płynnie przechodzi na czystą polszczyznę. Oczywiście, że jest to możliwe, ale raczej w środowisku pracy nie wygląda to naturalnie. I żeby było jasne, nie wszyscy ze Śląska godoją. No ale albo w jedną, albo w drugą stronę. Akcent tych, którzy mówią po śląsku, nie znika magicznie, zwłaszcza jak w pracy część ludzi posługuje się gwarą. To prędzej ci zza Brynicy w danym środowisku zaczną godoć. No, ale to tak na marginesie.
Największy zarzut mam chyba do finału.
Od początku Diagnoza próbuje widzów do siebie przekonać atmosferą tajemnicy. A tu bach, najważniejsza (no, może nie, w końcu to pierwszy odcinek) zagadka zostaje rozwiązana w ostatniej scenie pilotażowego epizodu. I to też jest jakieś dziwaczne. Okazuje się bowiem, że jeden z lekarzy z rybnickiego szpitala, który operował Annę i z nią rozmawiał... to najprawdopodobniej ojciec jej dzieci. Mężczyzna jest w związku z jedną z lekarek pracujących z nim w ośrodku.
No... to się nazywa zbieg okoliczności. Ale już pomijając ten aspekt, bo w końcu wiele seriali mogłoby usłyszeć ten zarzut, jakim cudem mężczyzna wierzy, że udawanie, iż nie zna Anny, mu się uda? Dopiero potem dowiaduje się o jej zaniku pamięci. Nie jestem pewna, czy w pierwszym odcinku jego nowa partnerka widziała Annę. Jeśli tak, to jakim cudem nie wie, kim kobieta jest? W końcu wychowuje jej dzieci. A jeśli nawet jej jeszcze nie zobaczyła, to pewnie za chwilę to się stanie.
Dużo w tym serialu nieścisłości. I szkoda, że w pewnym sensie od razu wszystko wiadomo. Choć pewnie finałowa scena ma być magnesem - widz będzie chciał dowiedzieć się, jak to wszystko się zazębi. Być może, gdyby serial odkrył za mało kart, publika by się znudziła. Ja podchodzę dość sceptycznie i właściwie nie wiem, czy sięgnę po kolejny odcinek.