Die Antwoord wracają bez przytupu. "Mount Ninji and da Nice Time Kid" to w połowie niewypał
Die Antwoord, niezwykły zespół z Kapsztadu, powrócił z nową płytą, "Mount Ninji and da Nice Time Kid". Znajdziemy na niej szesnaście kawałków, jeden z nich poznaliśmy już przed premierą płyty. Utwór Gucci Coochie pojawił się na mixtapie grupy, który swoją premierę miał kilka tygodni przed nowym krążkiem studyjnym. Czy Die Antwoord wciąż trzyma poziom i potrafi zaskoczyć swoich słuchaczy?
O ile "Donker Mag", czyli poprzednia płyta zespołu, absolutnie mnie porazila, z "Mount Ninji and da Nice Time Kid" mam trochę inaczej. Od kilku dni słucham Die Antwoord i ich nowego wydawnictwa i wiem, że choć jest na tej płycie parę naprawdę rewelacyjnych kawałków, to ten album nie ma takiego pazura, jaki miało "Donker Mag". Poprzedni krążek muzyków z RPA całkowicie mnie zachwycił. Był mocny, zaskakujący, z przytupem. Tu jest nieco mniej tych pozytywnych elementów i tak naprawdę na całe szesnaście kawałków mam nieustanną ochotę wracać zaledwie do kilku, zupełnie wybiórczo.
Nie znaczy to, że to płyta zła, nieudana, czy taka, która pozbawiona jest hitów mających potencjał na rozkręcenie naprawdę dobrej imprezy. Nie.
Po prostu niektóre utwory nie zwracają na siebie uwagi. Są nijakie. Ma się wrażenie, że gdzieś już to słyszeliśmy. W efekcie nietrudno zrozumieć nam, że dla wielu tych, którzy nie są zafascynowani zespołem i produkowanymi przez niego dźwiękami, wszystkie kawałki Die Antwoord brzmią, mówiąc kolokwialnie, na jedno kopyto. Po kilku odsłuchach da się oddzielić ziarno od plew, ale mam poczucie, że zbyt mało dobrego tu zostało.
"Mount Ninji and da Nice Time Kid" nie posunęło twórczości zespołu tak naprawdę naprzód. Owszem, jest trochę więcej rapowania (co jest i plusem, i minusem jednocześnie), ciekawy jest kawałek Rats Rule nagrany wraz z Jackiem Blackiem, ale większość utworów to ruletka. Ci, którzy choć raz usłyszeli Die Antwoord, rozpoznają to brzmienie od razu, ale dobrych, charakterystycznych utworów jest na tej płycie za mało. Większość gdzieś zlewa się w całość i słuchając płyty trudno czasem odróżnić, czy to wciąż ten sam kawałek, czy już inny.
Banana Brain i We Have Candy to dwa oczywiste hity tej płyty, choć przyznam, że ten drugi zupełnie nie przypadł mi do gustu i omijam go szerokim łukiem.
Oprócz Banana Brain świetne są numery: Gucci Choocie, Shit Just Got Real (mój faworyt!), Daddy, Wing on My Penis i Alien. Dobry bit jest w Peanutbutter + Jelly. Reszta przechodzi gdzieś obok prawie niezauważona. Gdyby ta płyta składała się tylko z tych siedmiu utworów, uznałabym, że to kawał świetnej roboty. Czułabym niedosyt, jasne, ale teraz niestety jestem nieco przesycona i znudzona. Co drugi kawałek jest genialny lub po prostu bardzo dobry, a reszta jawi mi się trochę jak zapchajdziura ubrana w łaszki Die Antwoord. To trochę za mało, żeby mnie kupić.
Zespół z Kapsztadu rozkręci pewnie niejedną imprezę, na której będę obecna, ale to już nie to, co "Donker Mag", który katowałam przez wiele miesięcy nieustannie.
Grupa Die Antwoord zapowiedziała, że w przyszłym roku kończy swoją działalność. Kiedy usłyszałam tę informację po raz pierwszy, poczułam żal. Po tej płycie nie jestem pewna, czy ostateczie nie jest to dobra wiadomość. Pewne elementy ich twórczości zaczynają być wtórne, a że są bardzo charakterystyczne, mamy wrażenie, jakby część utworów była do siebie zbyt podobna. Jeszcze jedna płyta w przyszłym roku i wystarczyłoby mi wracanie do poprzednich wydawnictw. A może przesadzam, bo jestem rozczarowana? Pewnie tak, ale na razie trudno mi pozbyć się tego uczucia. Die Antwoord wraca, i t dobrze, gorzej, że wraca, ale bez takiej mocy jak kiedyś.