"Disco Polo" to film kiczowaty, tandetny i przegięty w zasadzie w każdym możliwym aspekcie. Jarmarczny, chwilami ocierający się o groteskę, pełen niejednokrotnie wsadzonych doń na siłę cytatów. Nigdy bym nie przypuszczał, że napiszę tak o dziele, które będę chciał polecić.
"Disco Polo" jest bowiem jednym z najoryginalniejszych i najodważniejszych polskich filmów ostatnich lat; wyjątkowym i zaskakująco udanym połączeniem szalonego musicalu, komedii, parodii w stylu Mela Brooksa, westernu i antywesternu jednocześnie. Totalnie przerysowanym, odpustowym patchworkiem, który swoją czysto rozrywkową rolę spełnia celująco. Bawi do łez.
Reżyser Maciej Bochniak opowiedział tu klasyczną i wyświechtaną historyjkę z gatunku "od pucybuta do milionera" kompletnie nie przejmując się konwencjami. Dwóch młodych chłopaków, Tomek (Dawid Ogrodnik) i Rudy (Piotr Głowacki) postanawiają założyć zespół disco polo i podbić Polskę swoją muzyką. Od pierwszego koncertu w remizie do kontraktu z największą wytwórnią, sławy i bogactwa dzieli ich mniej, niż moglibyśmy się spodziewać.
"Disco Polo" to film zbudowany z klisz i cytatów, przede wszystkim z kina amerykańskiego, choć nie tylko. Niemal każdą scenę gdzieś już widzieliśmy i bawi choćby próba wyłapywania tych aluzji, a także sposób, w jaki zostały ze sobą zlepione, często wbrew logice i jakiemukolwiek rozsądkowi.
Dzieło Bochniaka igra z widzami, nieustannie nawiązując do filmowej klasyki, parodiując "Titanica" w świetnej scenie z jachtem płynącym po piasku, czy wyciągając Petera i Paula z "Funny Games" i żywcem wrzucających ich do fabuły.
Już pierwsza scena, z dialogami w języku angielskim czytanymi przez Tomasza Knapika, wskazuję jaką dynamikę będzie miał film Bochniaka. Jako żywo przywodzi ona na myśl westerny (to wrażenie jest zresztą pielęgnowane przez twórców "Disco Polo" do samego końca) i jego dość czytelną metaforą tego, o czym jest to dzieło - o polskim "amerykańskim śnie"; o transformacji nie tylko systemowej, ale i obyczajowej. Całość wzięta jest oczywiście w kolosalny cudzysłów.
Rozczaruje się zatem ten, kto liczy na wiarygodny i autentyczny obrazek pewnej kultury, pozostającej poza mainstreamem, poza nawiasem. "Disco Polo" nawet nie próbuje rzetelnie sportretować tego gatunku muzycznego i jego fenomenu. To kino nastawione na rozrywkę i nic więcej. I jako takie, ma szanse przypaść do gustu wszystkim tym, którzy dopuszczają myśl, że istnieje coś poza twórczością von Triera i Xaviera Dolana.
Można się oczywiście czepiać, że tych wszystkich trawestacji i parafraz jest tu za dużo, że w zasadzie niczemu one nie służą. Że brak tu tego, na co wielu liczyło - faktycznej historii narodzin i boomu na disco polo. Że Bochniak wykorzystuje utwory z tego gatunku, powstające zresztą ad hoc, by skomentować aktualnie rozgrywajcie się na ekranie wydarzenia, za nic mają rzeczywistą chronologię i genezę ich powstania. Wreszcie - że całe to przerysowanie ociera się o absurd, a film jest przeszarżowany.
Można. Ale wypada się raczej cieszyć, że coraz częściej pojawiają się w polskiej kinematografii twórcy, którzy mają świeże podejście, nie boją się bawić z konwencją i ryzykować. I że w dodatku im to wychodzi.
Nie można też nie docenić kolejnej znakomitej roli Dawida Ogrodnika, jednego z najbardziej utalentowanych aktorów młodego pokolenia, świetnego Piotra Głowackiego i potwierdzającego swą klasę Tomasza Kota. Wszyscy aktorzy idealnie wstrzelili się w atmosferę "Disco Polo".
Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak się ubawiłem na jakimś filmie. Generalnie nie przepadam za komediami i obawiałem się klapy w rodzaju "Last Minute" czy "Wyjazdu integracyjnego". Nic bardziej mylnego. To zupełnie inny rodzaj humoru. Zdecydowanie bardziej abstrakcyjny i przerysowany, dzięki czemu - autentycznie zabawny. Z przyjemnością wybiorę się do kina na "Disco Polo" po raz drugi. Nareszcie coś się w polskiej kinematografii zaczyna dziać. I jest to coś dobrego.