Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że sprawa ze Spider-Manem była wyreżyserowana. Disney przecież umie grać na emocjach
Podobno to sam Tom Holland jest odpowiedzialny za powrót Spider-Mana do MCU. Ja mam jednak wątpliwości i nie mogę oprzeć się wrażeniu, że to wszystko było wyreżyserowanym spektaklem. I to w dodatku nie pierwszym tego typu.
Spider-Man kilka tygodni temu wyleciał z hukiem z Marvel Cinematic Universe. Chociaż wytwórnia Sony (która dzierży prawa do tej postaci) oraz korporacja Disney (będąca właścicielem Marvel Studios) podpisały umowę obejmującą trzy pełne filmy i kilka występów gościnnych, została ona zerwana przed ukończeniem trylogii o przygodach nowej inkarnacji Człowieka-Pająka. Smuteczek.
Spider-Man poza MCU
Jeszcze jakiś czas temu wydawało się, że jest już pozamiatane, a kasa w Hollywood wygrała z robieniem czegoś fajnego. Spider-Man w interpretacji Toma Hollanda miał zostać wyrwany z korzeniami z MCU i trafić do świata Venoma i spółki, który nazwano koślawo Sony’s Universe of Marvel Characters.
Fani zdążyli przejść przez wszystkie internetowe stadia żałoby, a więc płakali, błagali i przeklinali. Aż tu nagle, gdy już widzowie się z tym pogodzili i zaczęli snuć kolejne hipotezy z multiwersum w tle - na temat tego, jak wyjaśnić transfer Petera Parkera pomiędzy wymiarami - okazało się, że umowa Sony i Disneya znowu jest w mocy.
Nie wszyscy bohaterowie noszą peleryny - niektórzy wyciągają z szafy kolorowy i obcisły spandex.
Informacja o tym, że Spider-Man wraca do MCU, pojawiła się już jakiś czas temu, a teraz okazało się, że rzekomo za pogodzeniem się obu wytwórni Sony z Marvelem stoi nie kto inny, jak Tom Holland: odtwórca roli Spider-Mana. Wygląda na to, że jemu też nie była w smak decyzja obu korporacji. Jestem zresztą w stanie w to uwierzyć, bo widać było po aktorze, gdy udzielał wywiadów i nagrywał klipy w mediach społecznościowych, że on sam się jara byciem częścią tego większego uniwersum.
Jest jednak takie powiedzenie, że jeśli coś jest zbyt piękne, by było prawdziwe, to zazwyczaj… właśnie takie jest - piękne, ale sztuczne. Chociaż tak jak inni fani oraz aktor wcielający się w Pajęczaka tak po ludzi się cieszę, że Spidey będzie się dalej bujał w świecie zamieszkałym przez niedobitki ekipy Avengers, to, cytując klasyka, niesmak pozostał. A na mojej głowie pojawił się kapelusz z aluminiowej folii.
Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że to wszystko zostało wyreżyserowane.
Zwykle najprostsze rozwiązania zagadek są tymi właściwymi, więc możliwe, że osoby decyzyjne w Disneyu i Sony faktycznie pożarły się o pieniądze. W mojej głowie zakiełkowała jednak myśl, której teraz nie mogę uciszyć, że to była jedynie ukartowana szopka. Na naszych oczach Disney, czyli współczesny król opowiadania historii, który kreuje nowożytne mity, zaczął fascynować fanów nie tylko swoimi opowieściami, ale również kulisami ich powstawania!
O tym, że Disney oddziałuje na widzów poza ramami kinowych i telewizyjnych ekranów, świadczy to, jak wiele emocji wzbudzają informacje o zawirowaniach na linii Sony - Marvel Studios. W obliczu przejęcia Foksa przez Disneya też bardzo dużo mówiło się o tym, co to oznacza dla obecności X-Menów i Fantastycznej Czwórki w MCU. Również na naszym portalu obserwujmy, że perypetie Spider-Mana w tym prawdziwym świecie oraz innych zakulisowych przepychanek wyjątkowo interesują naszych czytelników.
A gdybym ci powiedział, że to tylko gra pozorów?
Przecież to wcale nie jest nierealne, że włodarze Disneya i Sony uznali, iż zamieszanie wokół obecności Spider-Mana w Marvel Cinematic Universe będzie obu firmom na rękę. W tej sytuacji nie ma bowiem tego jednego złego - ot korporacje, które są korporacjami i robią rzeczy właściwe korporacjom. Sposób przedstawienia sprawy mediom nie wskazywał na jednoznacznego winnego.
Fani byli rozczarowani, ale wystarczyło ich poinformować, że Spidey - który znowu się znalazł daleko od domu - do tegoż domu wraca i… już znowu jest spokojnie. A co szumu to narobiło, to narobiło. W dodatku Tom Holland, już wcześniej uwielbiany przez fanów, zyskał w ich oczach jeszcze bardziej, skoro to podobno w wyniku jego mediacji korporacje doszły do porozumienia. Kurtyna.
Tylko co zobaczymy za tą kurtyną, gdy ją nieco uchylimy?
Mam wrażenie, że nie bylibyśmy z tego zadowoleni. Nie bez powodu ludzi nie interesuje to, w jaki sposób produkuje się parówki, póki kiełbaski wyławiane z gorącej wody są smaczne i tanie. Pragniemy chleba i igrzysk, a możliwe, że te przepychanki korporacji to tylko taka inscenizacja, w której filmowcy i ich fani oraz media grają pod dyktando sprytnych marketingowców.
Zaczynam tu dostrzegać pewien wzorzec. Przecież nie dalej jak rok temu ci sami fani, którzy płakali po Spider-Mamie, stawali murem za Jamesem Gunnem. Reżyser stracił posadę w wyniku wyciągnięcia na światło dziennie jego wypowiedzi sprzed lat, gdy publikował w serwisie Twitter niestosowne żarty. A chociaż już lata temu za te wypowiedzi przeprosił, to i tak Bob Iger zażyczył sobie jego głowy na srebrnej tacy.
I ją dostał.
Myszka Miki wydawała się jednak nieugięta. Nie dopuszczała do siebie myśli o zmianie decyzji. Jednak również i w tym przypadku główny bohater, tym razem w postaci reżysera serii „Strażnicy Galaktyki”, niczym protagoniści w opowieściach Disneya, najpierw upadł na dno, mierząc się z ogromnymi przeciwnościami, by powrócić w glorii i chwale.
Disney zaś wykorzystał przywrócenie Jamesa Gunna na stanowisko reżysera „Strażnicy Galaktyki Vol. 3”, by ocieplić swój korporacyjny wizerunek - podobnie jak teraz wykorzystuje, świadomie lub nie, powrót Petera Parkera do MCU, by robić to samo. Przypadek? Możliwe, ale również możliwe jest, że tu nie ma nic przypadkowego.
Obie te historie - Toma Holandia i Jamesa Gunna - chwytają za serce, w obu mamy klasyczny happy end. Czy to było intencjonalne, czy tak wyszło tylko przypadkiem? Tego nie wiemy i pewnie nigdy się nie dowiemy, ale patrząc z boku i na chłodno na obie te sytuacje, mogę powiedzieć tylko jedno: chapeau bas Disneyu. Well played.