Znajomi zachwycają się produkcją "Doctor Strange", a ja wynudziłem się na śmierć. To nie film, to szablon.
Marvel ma na swoim koncie dobre filmy. Jak pierwszego "Iron Mana", politycznego "Zimowego Żołnierza" czy pełnego humoru "Ant-Mana". Do tego zacnego grona na pewno nie zaliczę produkcji "Doctor Strange". To nie film, to szablon.
"Doctor Strange" mógł być jednym z najbardziej oryginalnych, niesamowitych i niepowtarzalnych filmów stajni Marvel Studios. Wszystko za sprawą magii, która wdziera się dzięki temu tytułowi do filmowego uniwersum. Magii, czyli zupełnie nowego obszaru, nowych możliwości, nowych pomysłów i zagrożeń.
Mimo tego, "Doctor Strange" jest jak każdy inny film Marvela. Ba, to wręcz esencja, szablon dla tych filmów.
Widzowie dostają kolejne klasyczne „origin story”, czyli modelowe wprowadzenie bohatera do uniwersum. Jak w przypadku innych filmów o takiej konstrukcji, światła jupiterów skierowane są tylko i wyłącznie na głównego bohatera. Traci na tym cała reszta, łącznie ze szwarccharakterem Mikkelsonem oraz świetną Tildą Swinton.
Swinson i Mikkelson to niewykorzystane potencjały. To postaci, które zostały zarżnięte przez postać głównego bohatera. Przez jego drogę po magię, po lewitujący płaszcz i potężny wisior. Lada moment nie będziemy o nich pamiętać, tak jak nie pamiętamy już o przeciwniku Ant-Mana czy Iron Mana.
Wiecie, dlaczego fani Marvela tak polubili Lokiego? Wcale nie dlatego, że to postać skomplikowana i szara. Taki sam jest Mikkelson, a zapomnimy o nim zaraz po wyjściu z kina. Loki cieszy się rzeszą fanów dlatego, że dostał odpowiednią porcję czasu przed kamerą. Mógł rozwinąć skrzydła. Mógł się pokazać. Mógł oczarować publiczność. Zdecydowana większość postaci otaczających bohaterów Marvela nie ma tego przywileju.
Pomimo wprowadzenia magii do świata Marvel Studios, "Doctor Strange" w ogóle nie jest magiczny.
Znawcy tajemnych sztuk walczą ze sobą dokładnie tak samo, jak strzelający rakietami Iron Man czy Thor miotający błyskawicami. Nie ma w tym żadnej odrębnej jakości. Żadnego powiewu świeżości. Pojawia się zabawa grawitacją, ale równie dobrze postaci mogłyby walczyć w walącym się budynku - efekt jest dokładnie taki sam.
Magia w filmowym cyklu Harry Potter miała własny charakter i specyfikę. Magia w Marvelu to po prostu jeszcze jeden sposób na przywalenie przeciwnikowi. "Doctor Strange" pokazuje, że opanowanie mistycznych mocy to bułka z masłem. To wręcz nierealne, że świat nie miał dotychczas pojęcia o władaniu magią. Jej okiełznanie wydaje się prostsze niż zaliczenie egzaminu na studiach.
"Doctor Strange" to film do bólu schematyczny. To jak hollywoodzka kalka. Nic więcej niż szablon.
Jestem wręcz zdumiony, że tytuł zbiera aż tak pozytywne opinie. Jest przewidywalny, jest prosty jak budowa cepa, jest złożony z gotowych elementów, których uczą w każdej przeciętnej szkole filmowej. To klasyczne rzemiosło do obejrzenia i zapomnienia. "Doctor Strange" nie ma w sobie za grosz wyjątkowości "Strażników Galaktyki" czy drugiego "Kapitana Ameryki".
Być może problem nie leży w filmie, tylko we mnie. Może widziałem zbyt dużo produkcji Marvela. Może miałem zbyt wysokie oczekiwania. Nic jednak nie poradzę na to, że najlepszy w "Doktorze Strange’u" nie jest ani główny bohater, ani magia, ani mistyczny świat, ale humor. Nie po zabawne dialogi szedłem jednak do kina.
Lekkie rozczarowanie.