W „Doktorze Dolittle” atrakcja goni atrakcję. Twórcy bez przerwy podkręcają tempo, ale nic z tego nie wynika. Nie ma jednak zaskoczeń, bo patrząc na historię powstawania filmu, można było się tego spodziewać.
OCENA
Już po pobieżnym spojrzeniu na filmografię Stephena Gaghana, można by przypuszczać, że nie jest on pierwszą osobą, którą hollywoodzkie studio chciałoby postawić za sterami komedii familijnej. W końcu laureat Oscara za scenariusz do „Traffica” do tej pory obracał się w obszarze kina o wiele cięższego i mroczniejszego. Jako reżyser uciekał w gatunki, ale sygnowane jego nazwiskiem produkcje były mocno osadzone w aktualnych kontekstach społeczno-politycznych (chociażby „Syriana”). Jednakże to właśnie jemu włodarze Universalu powierzyli kolejną już w historii X muzy ekranizację opowieści o rozmawiającym ze zwierzętami doktorze Dolittle. Szybko pożałowali swej decyzji i po pokazach testowych zdecydowali się na dokrętki pod nadzorem Jonathana Liebesmana i Chrisa McKaya.
W efekcie nie dość, że film wszedł na ekrany ze sporym opóźnieniem, to otrzymaliśmy złączony ze sobą na słowo honoru łańcuszek gagów.
Scenariusz oparty jest na „Podróżach doktora Dolittle”, czyli drugiej powieści z serii książek o przygodach tytułowego bohatera. Nie spodziewajcie się więc opowieści o tym, jak protagonista uczy się wykorzystywać swój dar. Za całe origin story służy krótka, animowana sekwencja, w której papuga streszcza nam losy rozumiejącego mowę swoich pacjentów weterynarza. Mówi o jego zdolnościach, stracie ukochanej i skazaniu siebie na alienację w podarowanej mu przez królową Wiktorię posiadłości. Władczyni Wielkiej Brytanii jest jednak ciężko chora, a wraz z jej śmiercią Dolittle’a czeka eksmisja. Niechętnie postanawia więc ruszyć na rajską wyspę. W tej wyprawie towarzyszą mu kompani pod postacią goryla, gęsi czy strusia oraz podziwiającego go miłośnika fauny Tommyego Stubbinsa.
Od tej pory bohaterowie „Doktora Dolittle” bez chwili na złapanie oddechu wpadają w kolejne tarapaty, a akcja pędzi na złamanie karku od marznącego niedźwiedzia polarnego, przez insekty odgrywające scenę z „Ojca chrzestnego” i tygrysa uwikłanego w toksyczną relację z matką, aż do smoka z problemami żołądkowymi. Próżno szukać tu fabularnej spójności. Zamiast tego należy oczekiwać abstrakcyjnego humoru wyjętego z „Asterixa i Obelixa: Misji Kleopatra” i karuzeli atrakcji rodem z „Piratów z Karaibów”. Podczas seansu można więc spokojnie wyłączyć szare komórki i nawet zdrzemnąć się chwilę, nie tracąc zupełnie nic. Bo chociaż wszystko wygląda ładnie i kolorowo, a wygenerowane komputerowo zwierzątka nie rażą swoją sztucznością, twórcom brakuje pomysłu na sensowne poprowadzenie całej opowieści.
Z tego powodu utykają w niekończącym się paśmie tych samych żartów.
Zwierzęta ze swoimi chorobami początkowo mogą bawić. Ale w końcu ich wielokrotnie i natrętnie eksponowane zaburzenia psychiczne wprawiają w zażenowanie. A wtedy następuje dyktowana gatunkową konwencją zmiana. Podobnie rzecz ma się z bohaterami ludzkimi. Czarny charakter uprzykrza życie głównemu bohaterowi do momentu... aż przestaje – ciągnące się od dawna spory nagle nie mają już znaczenia i znikają jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Zresztą wszyscy znikają i pojawiają się, kiedy twórcom wygodnie. Za grosz nie ma tu psychologicznych motywacji. Ciąg przyczynowo-skutkowy co chwilę zostaje zaburzony. Reżyser częstuje nas kolejnymi zwrotami akcji, przez co zaczynamy się ich spodziewać. Nadchodzące wydarzenia można przewidzieć bez większego problemu.
I chociaż bardzo się stara, Robert Downey Jr. nie jest w stanie uratować całego widowiska. Gra o wiele mniej egzaltowanie niż Eddie Murphy w „Dr. Dolittle” z 1998 roku, ale nie pokazuje niczego, czego byśmy już nie widzieli w jego wykonaniu. Można wręcz momentami odnieść wrażenie, że wpadł przed kamerę prosto z planu którejś części przygód Sherlocka Holmesa. Korzysta bowiem z tego samego arsenału gestów i min. Antonio Banderas również niczym się nie popisuje. Jako teść protagonisty albo bawi się swoją rolą, uciekając w groteskę i teatralne zachowania, co nie wygląda najlepiej, albo, co bardziej prawdopodobne, po prostu mu się nie chce i pragnie jak najszybciej wykonać powierzone mu zadanie, nie dbając o to jak wypadnie.
W trakcie oglądania nieraz chciałoby się wziąć z niego przykład i uciec z sali kinowej.
„Doktor Dolittle” okazuje się bowiem tworem filmopodobnym. Zawodzi niemal na każdym poziomie. A boli to tym bardziej, że widać w nim spory potencjał i autorskie zacięcie Gaghana. Wystarczy chociażby spojrzeć na pierwsze sceny i sposób, w jaki chowający się przed ludźmi protagonista jest wprowadzany. Nie brakuje też ironicznego pazura samoświadomości widocznego w podkreślaniu za pomocą dialogów niektórych absurdalnych twistów. Wszystko to rozpływa się jednak we wszechobecnym chaosie. Znika w bijącej ze scenariusza nijakości. Braku odwagi twórców, aby dokręcić śrubę, tam gdzie fabuła aż się o to prosi. Tym samym wraz z napisami końcowymi, zapomina się o tym, co miało miejsce na ekranie jeszcze chwilę temu.