Co złośliwsi mogliby się zgodzić, że Dorota Masłowska, znana ostatnio bardziej jako Mister D., napisała autobiografię. Pod intrygującym tytułem, "Jak zostałam wiedźmą" nie kryją się jednak osobiste wynurzenia autorki (ale kto na więcej Doroty w Dorocie ma ochotę, może zapoznać się z wywiadem-rzeką, "Dusza światowa"), a powieść poetycka, jak głosi okładka, "dla dorosłych i dzieci". Ostatnio modnie jest łączyć pokolenia za pomocą czytania i innych rozrywek, nawet tegoroczny Tydzień Bibliotek przebiegał właśnie pod takim hasłem. Czy Masłowskiej udało się zaciekawić dorosłych i ich pociechy?
O Dorocie Masłowskiej można powiedzieć dużo, ale najbardziej istotne są dwa fakty. Po pierwsze, ją i jej literaturę albo się uwielbia, albo nienawidzi. Po drugie, Masłowska jest genialną obserwatorką i ma doskonały zmysł słuchu, który potem w wyśmienity sposób przelewa na papier. Widać to choćby na jej nowej płycie, którą zaskoczyła niemiłe społeczeństwo. Te wszystkie "wogule" (aż się prosi, aby zapisać to z błędami ortograficznymi!) czy bynajmniej mylone z przynajmniej są tego potwierdzeniem, co więcej - sprawiają, że ja stoję po stronie tych, którzy Dorotę Masłowską aka Mister D. ubóstwiają. Tak się jednak składa, że do czasu. Bo nawet wiernemu czytelnikowi, który ze łzami w oczach czytał "Między nami dobrze jest" i "Pawia Królowej" nie można wcisnąć wszystkiego.
Epizod pisania dla najmłodszych na pewnym etapie rozwoju swojej kariery (być może w okresie metamorfozy?) przeżywa co dziesiąta, a może co piąta gwiazda. Pisała dla dzieci Madonna, pisała Julianne Moore, Agnieszka Chylińska, Martyna Wojciechowska. Teraz przyszedł czas na Masłowską. Po świetnej płycie, średniej, ale dalej niezłej powieści "Kochanie, zabiłam nasze koty" pisarka ewidentnie przeżywa gorszą passę (trzeba przy tym zwrócić uwagę, że "Dusza światowa" też wszędzie najlepszych recenzji nie miała). Cóż, każdy może się potknąć, zwłaszcza o stojak reklamowy.
Pomysł napisania książki dla dzieci (i dorosłych) zrodził się z fascynacji Masłowskiej teatrem. Agnieszka Glińska, której Dorota Masłowska jest wielką fanką, zasugerowała jej, aby ta stworzyła tekst przeznaczony na scenę, której odbiorcami będą najmłodsi. Rzeczywiście, od początku lektury "Jak zostałam wiedźmą" czuć, że ta opowieść ma i powinna być zagrana (i założę się o pstryczka w nos, że w teatrze ten muzyczny spektakl prezentuje się o niebo lepiej; zresztą już od wczoraj można się o tym przekonać). Ilustracje, choć może najmniej to widać na czarno-białym Cybooku (polecam jednak odpalić coś kolorowego albo ukradkiem - o zgrozo! - zerknąć na wersję papierową) też dodają uroku. Niestety, dalej jest już gorzej, a wszystko to za sprawą taplania się w tym samym błocie (wiedźmy podobno lubią brzydkie zapachy).
Bo Masłowska tapla się i mieli to samo, co w swoich poprzednich powieściach (zwłaszcza w "Pawie Królowej" i "Kochanie, zabiłam nasze koty"), tylko przerabia to na dziecięcą modłę. I niestety, nieszczególnie jej to wychodzi. Trzy główne zarzuty, które mogę podać na gorąco, godzą w samą Masłowską, ale i w moje poczucie estetyki. Bo ja do tej pory, panią, pani Doroto uwielbiałam, byłam pod wrażeniem kunsztu językowego, po którym w "Jak zostałam wiedźmą" ślad nie pozostał. Warstwa brzmieniowa, melodyjność tej opowieści leży i kwiczy, a raczej razi. Część wersów się rymuje (bardzo różnie zresztą, raz są to rymy proste, raz krzyżowe), a część wcale. Momentami, czytając, ma się wrażenie, że coś zgrzyta - a to sylab jest za dużo, a to wyraz nie taki... Nie zadowala również język samej opowieści. Zapomnijcie o świetnych i dosadnych pointach, o soczystych powiedzonkach, o cytatach, które będziecie powtarzać i zaśmiewać się do łez, jednocześnie konstatując: "Ups, to o mnie, albo nie, to o moich sąsiadach". "Jak zostałam wiedźmą" nie jest popisem literackim. Ta książka napisana jest jakby na siłę, czytając kolejne wersy, człowiek czuje, że to jest wymęczone, tu brak pomysłu, a tu się coś nie klei.
Fabuła - niestety - też pozostawia trochę do życzenia. Teoretycznie mogło być całkiem nieźle, bo ja akurat paranie się absurdem bardzo lubię. A ta historia niewątpliwie taka jest. Ot, jakiś wstrętny chłopczyk, Boguś, co w jednej ręce ma zawsze iPhone'a, a w drugiej paczkę chipsów wybiera się na przedstawienie. Myślał, że to sztuka o Wiedźminie, a jest o Wiedźmie. Cóż zrobić - zagryza i ogląda. Drugą warstwą opowieści są losy Wiedźmy, która ma wspaniały wąs. Owa maszkara (pozwólcie, że tak ją nazwę) szuka obiadu. A że najlepszym kąskiem są tłuściutkie dzieci, wśród publiczności (motyw mariażu świata rzeczywistego z tym onirycznym, książkowym jest akurat świetny) szuka łakomego kąska. Chodzi i węszy, i nagle w jakimś domu znajduje dziewczynkę. Niestety, owa dziewczynka jest pociechą dobrą (7 w skali od 1 do 10), a dla wiedźmy taka przekąska jest trująca. Wąsata złośnica musi więc znaleźć jeszcze jeden okaz, niewychowany i niegrzeczny, który w połączeniu z dobrą dziewczynką będzie jej posiłkiem.
W tej opowieści jest magia, jest trochę smrodu, jest Kraina Snów, konik na biegunach i matka, która puszcza oko. To jest opowieść - jak mówi zresztą sama Masłowska - trochę o wychowaniu. O tym, że dzieci w dobie Iphone'ów, tabletów się wyłączają. Bo łatwiej im coś dać, niż z nimi być. Bo one i my ciągle chcemy "więcej, więcej, więcej" i "kupić, kupić, kupić" a to wszystko wcale nie oznacza, że będzie "lepiej, lepiej, lepiej". Prędzej frustruje nas, że ciągle mamy "mniej, mniej, mniej". I choć uwielbiam takie socjo wędrówki i nurzanie się w tym całym współczesnym bagnie, symbole wybrane przez Masłowską w jej nowej książce są nadużywane. Cała ta wizja wydaje się zbyt mocno przesadzona, nawet jeśli przyjąć tę konwencję literacką.
Masłowska nie zaciekawia. Nie bawi, nie pociąga tak jak wcześniej. Dla mnie ta opowieść jest zbyt dosłowna, naiwna, pokaleczona językowo. Brakuje mi dawnych zabiegów stylistycznych, tej werwy, rześkości. Dzieci czytając (nie oglądając przedstawienie), prawdopodobnie poczują się znudzone. I nie dlatego, że wszystkie są chodzącymi wytworami amerykanizacji życia, urodził je Facebook, a pożarła konsumpcja. Nie. Dlatego, że cholera, Dorocie Masłowskiej, po prostu nie wyszło. Jest "mniej", a miało być więcej. Taka zachłanna jestem.