Szklana pułapka w płonącym wieżowcu. Do akcji wkracza Dwayne Johnson! Drapacz chmur - recenzja
Jeśli jesteście gotowi na to, by zobaczyć jak Dwayne Johnson skacze z żurawia do budynku, trzyma gołymi rękoma most (!) oraz wspina się po ścianie wieżowca za pomocą taśmy klejącej (!!) to "Drapacz chmur" jest idealnym pomysłem na wakacyjny wieczór w kinie. O ile oczywiście jesteście w stanie wyłączyć logiczne myślenie oraz zaakceptować przewidywalną fabułę.
OCENA
Will Ford (Dwayne Johnson) to były komandos, który obecnie pracuje jako specjalista do spraw bezpieczeństwa. Jego najnowsze zlecenie doprowadziło go aż do Hong Kongu. Tam dostaje za zadanie sprawdzenie systemów bezpieczeństwa najwyższego budynku na świecie - liczącej ponad 200 pięter Perły. Ford przyjechał tam wraz z rodziną, która została ugoszczona w jednym z apartamentów drapacza chmur. Pech chciał, że w tym samym czasie wieżowiec staje się celem ataku terrorystów, którzy wzniecają pożar na tym samym piętrze, gdzie znajdują się nasi bohaterowie. Reszty możecie się sami domyśleć.
Wprawdzie "era gwiazd" w Hollywood dobiegła końca, ale jeśli Fabryka Snów ma obecnie jakiegoś króla rozrywki, to jest nim bez wątpienia Dwayne Johnson.
Już od paru ładnych lat obserwujemy jego imponujący marsz przez światowe kasy kinowe. Jego niesamowita postura, w połączeniu z niezaprzeczalną charyzmą oraz delikatnym dystansem do siebie i bezpretensjonalnością, sprawiają, że nie da się go nie lubić. On po prostu budzi sympatię. Do tego wydaje się być naprawdę szczerym i zwyczajnie miłym gościem. Takiej mieszanki Hollywood dawno już nie miało.
Chyba największym wyczynem Johnsona jest to, że udało mu się przywrócić do łask oldschoolową postać bohatera ostatniej akcji. Przejął pałeczkę po Arnoldzie Schwarzeneggerze i Sylvestrze Stallonie w momencie, gdy powstała po nich pokoleniowa luka. Na początku XXI wieku widzowie nie walili już tak tłumnie do kin na filmy akcji. Nagle o wiele większą renomą cieszyli się czarodzieje, stworzenia wykreowane w CGI czy przede wszystkim superbohaterowie. Przy nich Rambo bądź Kobra wydawali się nudziarzami.
Ale Dwayne Johnson zdołał się odnaleźć w tym superbohaterskim gąszczu i swoimi wydatnymi barkami zrobił dla siebie miejsce na globalnej scenie. I tak przychodzi nam właśnie oglądać jego trzeci na przestrzeni ostatnich kilku miesięcy film. Po "Jumanji: Przygoda w dżungli" oraz "Rampage - dzika furia" przyszedł czas na "Drapacz chmur".
Mamy tu wszystkie znane nam schematy z kina katastroficznego i filmów akcji wrzucone do jednego kotła.
Jest więc i tytułowy drapacz chmur. Są terroryści. Jest pożar. A pośrodku tego wszystkiego rodzina głównego bohatera, który robi wszystko by ją uratować.
Jak wiadomo, trudo oczekiwać od tego typu rozrywki szczególnej inwencji twórczej. To prosty i do bólu przewidywalny film dla widowni, która potrzebuje się oderwać od codzienności. Nie mam problemu z czymś takim. Wprawdzie nie zawsze kino akcji musi być naiwne, czasem może być też naiwne w sposób finezyjny, z dystansem do siebie (tak jak to miało miejsce w "Johnie Wicku"), ale nie będę się czepiał akurat tego aspektu "Drapacza chmur".
To jeden z tych filmów, które są na tyle szczere względem widowni, że dają jej to, co obiecują. Oczekujecie więc Dwayne'a Johnsona, który wspina się na najwyższy budynek świata? Proszę bardzo. Czekacie na scenę jego skoku z żurawia? Jest. The Rock w dodatku nie gra tu niezniszczalnego supermana - jego bohater stracił nogę podczas jednej z akcji lata temu i obecnie nosi protezę. To akurat jeden z ciekawszych aspektów tego filmu.
Sęk w tym, że tym razem charyzma Johnsona wydaje się być za mała, by dostarczyć widzom tyle samo rozrywki co w jego poprzednich produkcjach.
Niby fabuła jest tak rozpisana, że praktycznie co chwila coś się dzieje, ale jakoś nie wywołuje to na widzu większego wrażenia. Poszczególnym scenom brak dramaturgii, oparte są na starych, wyświechtanych chwytach i przez to jesteśmy z łatwością w stanie przewidzieć przebieg wydarzeń.
The Rock oczywiście prezentuje się znakomicie, to naprawdę dobry aktor i potrafi on zaangażować widza emcjonalnie. Wierzymy mu, gdy boi się o swoją rodzinę. Tak samo jak jesteśmy w stanie uwierzyć, że szczerze ją kocha. Gdy jest wkurzony i w charakterystyczny dla siebie sposób przymruża brew, to i my mamy gęsią skórkę.
Ale poza paroma niezłymi bójkami, przeciętnymi strzelaninami i dosłownie kilkoma scenami ze wspinaczką na wyskokości setnego piętra nie ma tu za bardzo niczego, co sprawiłoby, że ten film zostanie wam dłużej w pamięci. Żadnej specyficznej sekwencji, żadnego dobrego one-linera.
Dostajemy za to człowieka bez nogi, który rozprawia się (prawie sam) z szajką wyszkolonych najemników mających problem ze schwytaniem małej dziewczynki. Główny czarny charakter jest absolutnie bezbarwny, a finałowa sekwencja zrobiona od niechcenia. Do tego polskiemu tłumaczowi wdarł się błąd - nie wiedzieć czemu słowa "park" tłumaczył jako... "parking". Cóż, zdarza się.
Wierzę, że Dwayne Johnson zaangażował się w pełni w ten film, natomiast jego twórcy chyba trochę mniej.
Gdy dochodzimy więc do finału, nie czujemy zbyt wielkiego podekscytowania. Nie mamy poczucia, że za nami ostra jazda bez trzymanki. Choćby taka, jaką zaserwowała nam "Szklana pułapka", powstała równo 30 lat przed "Drapaczem chmur". Co tylko pokazuje, że nie potrzebny jest wielki budżet i rozmach - wystarczy dobry pomysł i świetna ekipa realizacyjna.
"Drapacz chmur" jedynie w poprawny sposób poddaje recyklingowi znane nam już motywy. Widać to też choćby w finale, który inspirowany był pomysłem na pokój luster wziętym z "Wejścia smoka". Niby interesujące, ale w oryginale zrobione było o wiele lepiej, i to bez CGI.
Widziałem już znacznie gorsze filmy niż "Drapacz chmur", tak więc nie powiem, że nie da się na nim w miarę nieźle bawić. Jeśli nie oczekujecie zbyt wiele i będziecie świadomi, że owa produkcja jest jedynie filmową gumą do żucia, której smak szybko przeminie, to droga wolna.