Lubię filmy, które są pełne absurdu. Pod warunkiem, że są nastawione na serwowanie tegoż. Z reguły natomiast nie przepadam za filmami akcji, które są pełne absurdu, ale aktorzy odgrywają swoje role z tak poważną miną, jakby byli u spowiedzi. I nie rzucą nawet jednego ironicznego żartu. Dlatego też polubiłem "Szklaną pułapkę 4.0", gdzie bzdura goni kolejną bzdurę, ale John McLane rozluźnia atmosferę kolejnymi ironicznymi odzywkami.
"Eagle Eye" to ta pierwsza kategoria. Po obejrzeniu zwiastuna, odkrywającego prawie całą fabułę i przedstawiającego prawie wszystkie sceny akcji, zapragnąłem zobaczyć ten film. Troszkę przystopowałem, gdy zobaczyłem, kto jest reżyserem. D.J. Caruso - idealny reżyser-hamburger (określenie zaczerpnięte z "Ogrodu Luizy" Macieja Wojtyszki) - to człowiek, który nigdy nie nakręcił, nie nakręci, ani nawet nie przejawi chęci nakręcenia filmu ambitniejszego niż opisywany tu "Eagle Eye". To człowiek, który lubi swoją robotę i robi ją dobrze, po czym bierze kasę i wraca do żony. Hollywoodzki rzemieślnik.
W "Eagle Eye" akcja skupia się na Jerrym, granym przez zdolnego młodziaka - Shia LaBeoufa, znanego m.in. z "Transformers" czy "Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki". Jerry prowadzi życie bardziej szare niż tani papier toaletowy. Aż pewnego dnia umiera jego brat bliźniak pracujący dla agencji wywiadowczej. Po powrocie z pogrzebu do swojego niewielkiego mieszkania wynajmowanego u starej babinki, zaskoczony odkrywa w środku tony broni i wybuchowego sprzętu. Dzwoni telefon, Jerry odbiera i słyszy seksowny kobiecy głos nakazujący mu się zwijać, bo za kilka sekund do domu wparuje mu oddział antyterrorystyczny. Jerry, jak każdy zdrowo myślący człowiek, olewa kobietę. Jednak do jego domu naprawdę wpada FBI i w kilka sekund skuwają go w kajdanki.
Trzeba przyznać, że początek jest intrygujący. Pierwsze chwile zapowiadają zaciekawiający thriller. Ale później zaczyna się festiwal bzdur. Seksowny głos pomaga uciec Jerry'emu od agentów, podając mu dokładne instrukcje. Co więcej, okazuje się, że jego właścicielka jest tak wszechwładna, że może połączyć się z dowolnym urządzeniem działającym na prąd. Potrafi kierować pociągami, połączyć się z dowolnym telefonem, wyświetlić co tylko zechce na dowolnym telebimie. Może nawet zabić człowieka na środku pustyni używając linii wysokiego napięcia.
Dobra, czas na spoiler. Naprawdę głupio robi się dopiero wtedy, gdy wszechwładną kobietą okazuje się superkomputer. To taka próba wywołania społecznej paranoi, gdzie ludzie zaczną bać się używać swoich komórek albo nawet ekspresu do kawy. Do tego momentu film naprawdę jest intrygującym thrillerem, potem zamienia się w ostre kino akcji. Czytając recenzje Bardzo Mądrych Krytyków Filmowych zauważyłem, że wielu z nich bezlitośnie wytyka błędy logiczne w "Eagle Eye". Owszem, jest ich mnóstwo. Ale najwięcej z nich pyta, dlaczego superkomputer wciągnął do niebezpiecznej zabawy dwoje szaraków (pracownika punktu ksero i toksyczną mamusię) zamiast zaangażować kogoś bardziej doświadczonego. Najwyraźniej nie obejrzeli filmu do końca lub są mało spostrzegawczy, bo to akurat jest wyjaśnione na końcu.
Przyznam, że z chwilą gdy "Eagle Eye" atakuje nas permanentnym bum i pierdut, wszystko byłoby dobrze, gdyby nie… nasz człowiek. Mowa tu o autorze zdjęć Dariuszu Wolskim, który wcześniej pracował przy wszystkich trzech częściach "Piratów z Karaibów", "Sweeney Toddzie" oraz kilku innych naprawdę fajnych produkcjach. Ale tutaj się nie spisuje. W scenach akcji użyto operatorów z chorobą Parkinsona, bo obraz zawsze nieodmiennie się trzęsie. Do tego szybkie ujęcia, podczas których nie zdążysz zarejestrować, co właściwie widziałeś. A jeśli siedziałeś w pierwszym rzędzie - możesz dostać nudności. Ostatnio często stosuje się taki patent i nie wiem, który debil wymyślił, że to doda scenom dynamiki i realizmu. Niestety nie - shaky-cam trzeba umieć używać, w innym wypadku widz będzie się złościł, że nie może zobaczyć tego, co naprawdę chce zobaczyć. Odsyłam do filmów kolejnego reżysera-hamburgera Michaela Baya, który na kinie akcji zna się lepiej niż D.J. Caruso.
Plusem dla "Eagle Eye" jest muzyka autorstwa Briana Tylera. Nie zapada w pamięć, ale jest naprawdę niezła i buduje napięcie. Na tyle fajna, że chyba kupię sobie soundtrack, jeśli tylko znajdę go w Polsce.
Na uwagę zasługuje też Shia LaBeouf. Chłopak jest młody, ale już widać, że nie jest zrobiony z drewna i swoje role odgrywa z prawdziwym zaangażowaniem. A co jeszcze lepsze - prawie w ogóle nie pasuje do profilu kina akcji, a mimo to jego obecność w takich produkcjach działa na ich zdecydowaną korzyść.
No to oglądać czy nie? Oglądają wszyscy oprócz Miguela. Ponieważ to film, który składa się ze wszystkiego, co wcześniej już gdzieś było. Ale to kawał rozrywki, tylko potrzeba trochę dystansu. Film-hamburger.