Moda na edycje specjalne czy wersje reżyserskie filmów zaczęła się wraz z odświeżoną klasyczną trylogią George’a Lucasa. Czemu właściwie się zakończyła? Przecież to łatwe pieniądze dla dystrybutorów.
Wytwórnie filmowe coraz chętniej sięgają po znane nam już marki. Powstają rebooty, sequele i prequele, bo przecież łatwiej nas namówić do powrotu do świata, który już znamy, niż na wejście w coś zupełnie innego. Co zdumiewające, te same wytwórnie nie łaszą się już na tak modne swego czasu edycje specjalne filmów.
Te edycje specjalne to najczęściej klasyka kina, która była odświeżana cyfrowo. Zarówno jeśli chodzi o sam wygląd, zmieniając temperatury barw, kontrast i ostrość, jak i poprawki bezpośrednio w samej treści. Stare efekty specjalne są podmieniane przez nowe, rzekomo bardziej atrakcyjne wizualnie. Taki film można przecież ponownie sprzedać, a nawet wyemitować ponownie w kinach. Co się zmieniło?
Edycje specjalne filmów nie powstają między innymi ze względu na media społecznościowe.
Media społecznościowe są w tej chwili bardzo skutecznym narzędziem do propagowania przeróżnych opinii. Skończyły się czasy, w których opinie na temat filmów czerpaliśmy z recenzji w mediach oraz naszych znajomych, którzy daną produkcję już widzieli. Wystarczy zalogować się na Fejsa przy okazji jakiejś głośnej premiery i już wszystko wiemy na jej temat. Jaki może mieć to związek z edycjami specjalnymi?
Światło na to rzucił Steven Spielberg, udzielając ciekawego wywiadu Colliderowi. Sama rozmowa dotyczy głównie filmu Player One, poruszony jednak został również wątek edycji specjalnych. Spielberg w rozmowie przypomniał los E.T. i jego odświeżonej wersji. Reżyser, zainspirowany edycją specjalną Gwiezdnych wojen i namowami ze strony wytwórni, zmienił cyfrowo pięć scen w filmie.
Podmienił w nich tytułową postać z mechanicznej lalki na cyfrowo animowaną postać, usunął broń z filmu i dodał kilka innych drobiazgów. Reakcja fanów, jak wspomina, była druzgocąca. Choć samemu Spielbergowi efekt prac się podobał. Fani stwierdzili jednak, że reżyser „zrujnował ich ukochany film z dzieciństwa”.
- To była ważna lekcja dla mnie, to był ostatni raz, gdy próbowałem coś mieszać z przeszłością. Nigdy już nie wrócę do żadnego z nakręconych już moich filmów, by je poprawiać – twierdzi w wywiadzie. – A przecież to były czasy, w których jeszcze nie było mediów społecznościowych – dodaje.
Nie dziwię się. W erze social media taka reedycja byłaby zmiażdżona. Nikt nie poszedłby do kina.
Nie lubimy jak ktoś miesza w naszych ukochanych produkcji, wszak lepsze jest wrogiem dobrego. Wspomnianego E.T. zapamiętaliśmy jako widoczną na ekranie mechaniczną lalkę. I choć ta rusza się mniej wiarygodnie od jej cyfrowej wersji, to wyraźnie nie pasuje nam do wspomnień. Jestem absolutnie przekonany, że Spielberg ma rację.
Czym innym są oczywiście remastery. Nie ma nic złego w wydawaniu tego samego filmu na nowocześniejszym nośniku. Wszak nie jest to ingerencja w przekaz czy estetykę danej produkcji, a jedynie ponowne pobranie informacji z taśm-matek i dostosowanie ich do możliwości nowego sprzętu. Na przykład do rozdzielczości 4K z HDR. To zupełnie co innego od wpakowania do Epizodu IV Gwiezdnych wojen paskudnie animowanego cyfrowego Jabby.
Z E.T. prawdopodobnie nie spotkamy się już nigdy więcej. Drew Barrymore w wywiadzie dla ET (zbieżność nazw przypadkowa) podkreśliła, że to zamknięta historia i nikt z ludzi tworzących film nie chce jej psuć sequelem. Nie będzie też już prawdopodobnie żadnych edycji specjalnych innych filmów, Spielberga czy kogokolwiek.
Social media, dla odmiany, zrobiły coś bardzo pożytecznego dla popkultury.