REKLAMA

W „Emie” taniec pochłania niczym ogień. Oceniamy nowy film twórcy „Jackie”

Osadzając swoje kolejne filmy w konkretnych realiach historyczno-politycznych, Pablo Larraín dał się poznać jako twórca kina mocno zaangażowanego. Publicystyczny pazur pokazuje od początku kariery reżyserskiej. Nawet jeśli na potrzeby „Emy” postanowił go przytemperować, to wciąż ma wiele do powiedzenia o chilijskim społeczeństwie.

Ema nowe horyzonty film recenzja opinie
REKLAMA
REKLAMA

Pablo Larraín zyskał zainteresowanie krytyków i publiczności dzięki chilijskiej trylogii (jej ostatnia część „Nie” była nawet nominowana do Oscara w kategorii najlepszy film nieanglojęzyczny), w której pokazał, jak wyglądało życie Chilijczyków w czasie dyktatury Augusto Pinocheta. Nawet kiedy wyjechał z rodzinnego kraju, aby romansować z Hollywood, postanowił wziąć na warsztat jedno z najbardziej traumatycznych wydarzeń w historii Stanów Zjednoczonych, opowiadając o zabójstwie Johna F. Kennedy’ego z perspektywy jego żony w „Jackie”. W „Emie” tylko pozornie zostawia za sobą przeszłość i politykę. Z wrażliwością godną twórców rumuńskiej nowej fali mówi bowiem o problemach postreżimowego społeczeństwa, komentując jego kondycję za sprawą losów tytułowej tancerki, pochłoniętej aktem nieustannej autokreacji i poszukiwaniami własnej tożsamości.

Ema nie musi jak Raul Peralt z „Tony’ego Manero” mierzyć się z machiną państwowego reżimu i propagandy, ale tak jak dla niego, taniec jest dla niej formą ucieczki od nieprzyjaznej rzeczywistości.

O ile w pierwszym przypadku był on formą naśladownictwa i pozwalał na chwilę zachłysnąć się amerykańskimi ideałami, tak tutaj jest czymś oryginalnym, daje możliwość indywidualnego zdefiniowania siebie i swoich emocji przez protagonistkę. Poznajemy ją zaraz po tym, jak ponosi największą porażkę w swoim niedługim przecież życiu. W miarę rozwoju akcji dowiemy się, że adoptowany syn podpalił mieszkanie, a w pożarze ucierpiała jej siostra. Postanowiła więc oddać podopiecznego do ponownej adopcji. Tym samym Lorrain buduje swoją narrację wokół tematu społecznego tabu. Korzysta przy tym z konwencji melodramatu rodzinnego, ale przesuwa jego akcenty, skupiając się na psychologii głównej bohaterki. Protagonistka nie wyzbyła się bowiem uczuć rodzicielskich względem kilkuletniego Polo. Często o tym wspomina, a z traumą, jaką przeżywa, radzi sobie, porzucając męża i wpadając w wir hedonistycznych przyjemności. Jest zawieszona między dwoma światami. Z jednej strony dręczy ją poczucie matczynych obowiązków, a z drugiej młodociana fascynacja społeczną transgresją, chęcią wyszalenia się. Kolejne dni upływają jej na zabawie z koleżankami i nawiązywaniu przelotnych romansów.

Nawet jeśli kreująca główną bohaterkę Mariana Di Girolama rozsadza ekran swoją energią, widzowi trudno jest z nią sympatyzować. Tak jak nie mogliśmy polubić René w „Nie”, bo chociaż marketingowymi chwytami walczył z reżimem Pinocheta, to niekoniecznie robił to z pobudek ideologicznych, tak samo motywacje działań Emy nie są do końca jasne. Napędzająca ją miłość rodzicielska w ogóle nie jest odczuwalna. Larraín ucieka w typowo ambientową narrację, serwując nam kolejne epizody losów protagonistki. Rozrzuca je na fabularnej osi czasu, rezygnując ze scenariuszowej spójności. Nie znajdziemy tu ciągu przyczynowo-skutkowego. Zamiast tego opowieść rytmizują liczne sceny tańca i podpaleń miotaczem ognia, którymi reżyser tchnął w nią anarchistycznego ducha.

Ema/Stowarzyszenie Nowe Horyzonty
Ema/Stowarzyszenie Nowe Horyzonty

Larraín rozpisuje swoją fabułę na szereg intensywnych doświadczeń audiowizualnych.

Z ekranu co chwilę atakują nas neonowe światła i feeria barw, a w głośnikach refleksyjna elektronika miesza się z wesołymi rytmami reggaetonu. Wszystko to nadaje filmowi teledyskowej formuły, która współgra z rwaną narracją. Tylko dzięki temu od produkcji nie sposób się oderwać. Z utęsknieniem czeka się na kolejne sceny tańca i ognia pochłaniającego kadry, mające na celu wchłonąć nas w świat przedstawiony. Pozwalają one przymknąć oczy na wszelkie dłużyzny i powtórzenia, bo „Ema” zdaje się rozlatywać, kiedy przyjrzymy się jej bliżej i być klasycznym przykładem przerostu formy nad treścią. To jednak tylko pozory. Reżyser kręci się w kółko, testując naszą cierpliwość, ale chowa kilka asów w rękawie. Trzyma je w ukryciu do samego końca.

REKLAMA

W ostatnim akcie działania protagonistki nabierają sensu. Jasne stają się jej motywacje i cele, a nawet to, że cały czas błędnie próbowaliśmy sklasyfikować film gatunkowo, bo mieliśmy do czynienia z thrillerem psychologicznym. Jego konwencja została jednak wyprana z emocjonalnych konotacji i wszelkiego napięcia. Gdyby reżyser zdecydował się ujawnić w początkowych scenach to, czego dowiadujemy się w finale, moglibyśmy się bardziej zaangażować w przedstawianą historię. Tym samym zamiast suspensu otrzymujemy zaskoczenie i przez półtorej godziny tarzamy się w moralnej degrengoladzie. Łatwo będzie więc zrozumieć widzów, którzy bardzo szybko zechcą przerwać seans. Jeśli jednak zdecydujecie się wytrwać do jego końca, „Ema” porwie was do tańca, uwodząc swoim buntem ukrytym w fabularnej i formalnej transgresji.

„Ema” już w kinach.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA