Nie minął rok od premiery albumu "Revival", a Eminem nieoczekiwanie powrócił z kolejnym krążkiem. "Kamikaze" to w dużej mierze odpowiedź na słabe przyjęcie i krytykę poprzedniej płyty rapera.
OCENA
Artyści nie mają łatwego życia. Każdy z nich upublicznia (większej bądź mniejszej grupie ludzi) swoje przemyślenia, emocje, w jakimś sensie sprzedaje swoją duszę. I praktycznie każdy z nich ma do czynienia z krytyką, bo jest oceniany. Czy ma się do czynienia z recenzjami bliskiego grona znajomych i rodziny czy masowego odbiorcy, to na dobrą sprawę nieistotne. Szczególnie w cyfrowej erze globalnej wioski. Krytyka nigdy nie jest czymś miłym i łatwym do strawienia. Szczególnie jeśli włożyliśmy w nasze dzieło szczere emocje i pracę. No, ale czasem nawet nasze najbardziej ukochane dziecko nie spotka się z ciepłym odbiorem świata.
Tak właśnie było przy okazji albumu "Revival". Zarówno krytycy jak i fani hip-hopu oraz samego Eminema zmieszali jego poprzedni krążek z błotem. I w sumie można by uznać, że "zdarza się". W końcu nawet największym artystom przydarzały się wpadki, w postaci okropnych obrazów, grafomańskich książek, żenujących filmów, fatalnych fotografii.
Jednak Eminem poczuł się wyjątkowo dotknięty odbiorem "Revival". Do tego stopnia, że postanowił nagrać o tym płytę. Przed wami więc – "Kamikaze".
Porównuje przy tym "Revival" do utworu FACK, który uznawany jest za najgorszy w jego karierze.
Dziesiąty już album kultowego rapera pokazuje, że Em jest wyraźnie poirytowany i nie zamierza przyjąć krytyki w ciszy. To tym samym interesujący przykład dialogu muzyka z odbiorcami i dziennikarzami muzycznymi, w którym to następuje wymiana zdań, opinii, wzajemnych pretensji, oceniania się, wytykania błędów i bicia się w pierś.
Otwierający "Kamikaze" kawałek The Ringer to mocny i sugestywny strumień świadomości.
Irytacja rapera złym odbiorem "Revival" jest wręcz namacalna. Eminem nie przebiera w słowach i też miesza z błotem media, dziennikarzy, vlogerów i blogerów za niezrozumienie istoty wcześniejszego albumu.
Chciałbym tylko byś wiedział, drogi Eminemie, że ja miałem drobne uwagi co do "Revival" w mojej recenzji owego albumu, ale z grubsza podobał mi się. Mam więc nadzieję, że między nami jest sztama.
Greatest, w którym Em stwierdza, że może być najlepszym (raperem) na świecie, nawet jeśli zdaje się być w tym arogancki, robi imponujące wrażenie od strony technicznej.
Artysta bowiem udowadnia, że nadal jest w formie, dostarczając słuchaczom wielosylabowe rymy, a jak zapewne niektórzy z was wiedzą, to wyższa szkoła jazdy. Rytmicznie i melodyjnie Greatest, w którym Eminem krytykuje chwalących się popularnością wykonawców, przywodzi na myśl kawałki rapera z czasów "The Eminem Show".
W Lucky You Em po raz pierwszy rapuje razem z wschodzącą gwiazdą sceny Joynerem Lucasem, którego styl i struktura rymów przypomina te Eminema. Kawałek jest dialogiem pomiędzy Lucasem, który marzy, by zdobyć nagrodę Grammy, i Eminemem, który wprawdzie wiele osiągnął, ale to wszystko należy do przeszłości.
W Stepping Stone raper rozlicza się ze swoją starą rapową grupą D12, z którą osiągał swoje pierwsze sukcesy. Po śmierci członka grupy, Proofa w 2006 roku, Eminem wykorzystywał nazwę zespołu, by zwiększać swoją sławę. Muzyk wyznaje swoje winy, przeprasza i jednocześnie ostatecznie żegna się z D12, uznając to za kompletnie zamknięty rozdział swego życia.
Kamikaze to płyta bardziej surowa niż "Revival". Poprzednik był płytą na dobrą sprawę popową. Choć Eminem nadal perfekcyjnie układa swoje rymy, to nie dało się zaprzeczyć temu, że od strony lirycznej nie było to jego najlepsze dokonanie. "Revival" słuchało się dobrze, ale jako właśnie pop, a nie rap. Do tego krążek ten był wypełniony gościnnymi występami gwiazd typu Ed Sheeran, Pink, Beyonce czy Alicia Keys.
Tak więc z jednej strony raper wkurza się na krytyków swojego dzieła, a z drugiej poniekąd przyznaje im rację.
Kamikaze to już czysty, klarowny, oldskulowy rap, z nielicznymi kolaboracjami. I jeśli już się one trafiają, to są to duety z innymi raperami. Ewidentnie więc, Em wziął sobie do serca złe recenzje, wyciągnął z nich wnioski i nagrał taki album, jakiego od niego oczekiwano. No, prawie...
"Kamikaze" jest dość nierównym krążkiem. Początek jest znakomity. Ostre jak brzytwa rymy, kwieciste metafory, świetna rytmika i idące za tym wszystkim emocje oraz gniew sprawiają, że słucha się tego z zapartym tchem. Później jednak pomysły Ema nie są już tak chwytliwe, teksty tracą wyrazistość, beaty robią się nudne (słychać to wyraźnie w kawałku Venom, promującym film pod tym samym tytułem), a jego postawa zagniewanego kontestatora wszystkiego wokół zaczyna być trochę męcząca i monotonna. Chociaż może to tylko moje wrażenie, jako że najmilej jednak wspominam jego pierwsze krążki, w których fenomenalne rapowanie pędziło równolegle z komediową i ironiczną obserwacją rzeczywistości.
No, ale Eminem ewidentnie dojrzał, trochę się rozczarował życiem, sławą i branżą muzyczną oraz mediami. Więc krzyczy.
Trochę jak podstarzały, stetryczały frustrat, który ciągle tylko narzeka, że hip-hop (i świat) nie jest już taki jak kiedyś. Nie jest, ale może lepiej coś z tym zrobić zamiast smęcić o tym ponad 40 minut?