REKLAMA

Eksperyment wykonany, lecz niestety nieudany. "Endgame. Wezwanie", James Frey - recenzja sPlay

"Endgame" to nie tylko książka, ale "multimedialne doświadczenie, w którym fikcja przeplata się z rzeczywistością". I może gdyby przyszło mi recenzować owo "doświadczenie", to ocena byłaby inna. Niestety, odarta z niego lektura jest nieznośnie kiepska. 

"Endgame. Wezwanie", James Frey - recenzja sPlay
REKLAMA

Gdybym miał te dziesięć, piętnaście lat mniej, prawdopodobnie "Endgame. Wezwanie" przeczytałbym w dwa wieczory. Dużo się dzieje, jest szybka akcja, tematem jest walka na śmierć i życie, mamy trochę efektownych scen, imponujący rozmach czy niesamowitych bohaterów. Tyle, że lat na karku mam już za dużo, żeby się tym podniecać i zwracam uwagę na kilka rzeczy, które ignorowałem będąc nastolatkiem.

REKLAMA

Po pierwsze - język. Styl i składnia są dosłownie bolesne. Nie jest to może najbardziej dosadny przykład grafomanii, jaki mógłbym wskazać, ale na liście najgorzej napisanych książek, które czytałem, umieściłbym "Endgame" wysoko. Bardzo wysoko. Już wstęp odstrasza. Sprawia wrażenie, jakby był napisany przez pijanego kaznodzieję, który dopiero niedawno stał się piśmienny. A potem wcale nie jest lepiej. Liczba przymiotników w zdaniach przytłacza, dobór słów i konstrukcja dialogów przerażają, a nagminne wpychanie liczebników wszędzie, gdzie się da, wywołuje migrenę.

Garść przykładów, żebyście zrozumieli moje cierpienie: "Turbulencje są na tyle silne, że 167 ze 176 pasażerów mocniej ściska podłokietniki"; "jego nogi zrobiły już 100.000 przysiadów, jego stopy kopnęły worek treningowy 25.000 razy, jego ręce wykonały więcej niż 15.000 podciągnięć"; "ojciec Christophera hoduje bydło. I jest w tym dobry. Ma przeszło 75000 sztuk"; "Baitsakhan, który 13 lat skończył 7,23456 dnia temu". I naprawdę mam głęboko gdzieś, że to mogą być jakieś wskazówki do rozwiązania zagadki. Tego się nie da czytać.

Po drugie - postaci. Tak, rozumiem konwencję, zdaje sobie sprawę, że każdy z bohaterów "Endgame" był szkolony do wzięcia udziału w grze i że to "najlepsi z najlepszych". Ale czy naprawdę trzeba było to przedstawiać w sposób tak żenujący, budzący głębokie politowanie? Jedna z uczestniczek Endgame potrafi krzesać ogień za pomocą lodu, zabija wilki gołymi rękami, może nie spać przez tydzień, do tego jest szkolnym prymusem i nigdy nie dostała oceny gorszej niż piątka. Dodam, że jej trening trwał trzy lata. Całkiem nieźle, co? A takich kwiatków jest cała masa, każdy, ale to każdy bohater jest tu swoją karykaturą.

Po trzecie - pomysł. "Endgame" jest dość bezczelną kalką "Igrzysk Śmierci". Dwunastu graczy w wieku 13-18 lat bierze udział w brutalnej i bezwzględnej grze, z której tylko jeden wyjdzie żywy. Brzmi znajomo? No właśnie. Jasne, jest też sporo różnic, książka Freya osadzona jest mimo wszystko w innej rzeczywistości, ale główny motyw jest ten sam. Słabo.

Jako lektura, "Endgame" wypada źle i nie jest w stanie się obronić. A jako "doświadczenie"? Nie wiem. Mój entuzjazm do tych wszystkich szyfrów i łamigłówek, całej tej transgresji literackiej, szybko opadł. I szczerze mówiąc, gdzieś mam te pół miliona dolarów. Po prostu chcę o tej książce jak najszybciej zapomnieć.

REKLAMA
REKLAMA
Najnowsze
Aktualizacja: 2025-04-29T16:33:00+02:00
Aktualizacja: 2025-04-28T11:33:39+02:00
Aktualizacja: 2025-04-27T11:05:00+02:00
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA