Fanowskie produkcje potrafią być lepsze niż te hollywoodzkie za miliony dolarów. Nie wierzysz? To zobacz nowe „Gwiezdne wojny” i „Wiedźmina”
Nadeszły czasy, gdy fani popkultury nie tylko mają głos, ale też możliwości, by kształtować dzieła masowe, tak jak oni chcieliby je widzieć. Bez względu na to, czy mówimy o „Gwiezdnych wojnach” czy „Wiedźminie” – w sieci można znaleźć całą masę przykładów, na to, że amatorska bądź fanowska miłość i więź z daną marką ma ogromną siłę.
Nie chcę oczywiście malować czarnej wizji Hollywood, gdyż w XXI wieku, w dużej mierze dzięki internetowi, który dał głos milionom widzów oraz przybliżył do siebie twórców i odbiorców, wiele zmieniło się na lepsze. Gdybyśmy przyjrzeli się temu, jak hollywoodzkie studia obchodziły z całą masą popularnych marek i zmieniały je po swojemu, na gorsze, w latach 80. i 90., to gołym okiem widać, że obecnie żyjemy w złotej erze.
Fabryka Snów sukcesywnie odrabia lekcje z popkultury i nie tylko z coraz większym szacunkiem odnosi się do konkretnych dzieł, które zamierza adaptować na duży ekran.
Coraz częściej też zatrudnia znających się na danej marce pasjonatów. Kiedyś za adaptacje książek, komiksów czy gier brali się po prostu w miarę sprawni rzemieślnicy. Dziś też tak jest, ale można znaleźć przypadki, gdy to właśnie fani i pasjonaci przejmują stery.
Kevin Feige, stojący na czele Marvela, to nie tylko znakomity producent, człowiek korporacji i fenomenalny architekt MCU, ale też, przede wszystkim, fan komiksów i kina rozrywkowego. I to w dużej mierze jest powodem tak ogromnego sukcesu filmów Marvela. Dały one odbiorcom to, czego oczekiwali. W dodatku zrobili to ludzie, którzy dobrze znają te postaci i te światy, więc doza cynizmu została zredukowana do minimum. Podobnie było ponad dekadę wcześniej, kiedy to Peter Jackson przejął stery nad filmową adaptacją „Władcy Pierścieni”. To był film od fana dla fanów Tolkiena i gatunku fantasy.
Mimo wszystko, nadal nie jest idealnie. Ciągle są studia, producenci, twórcy, którzy uważają, że wiedzą lepiej i nie wiedzieć czemu zabierają się za materiał źródłowy, który potem zmieniają po swojemu.
Dwa najbardziej kuriozalne przypadki, które na gorąco wpadają mi do głowy to specjalna edycja „Gwiezdnych wojen” oraz ostatnio „Sonic”. Pierwszy przypadek jest o tyle specyficzny, że to sam twórca Star Wars, George Lucas, wprowadzając do kin na 20-lecie, w 1997 roku, specjalną edycję „Gwiezdnych wojen” dokonał w niej zmian, w dużej mierze, na gorsze. Do pewnego stopnia wypaczyły one cały oryginał. Mowa tu zarówno o niepotrzebnych ujęciach z tandetnymi sekwencjami w CGI, które się mocno postarzało do dziś, oraz o równie zbędnym mąceniu w scenie z Hanem Solo i Greedo, które ciągle tylko podsycają fanowskie dysputy dotyczące tego, który z nich strzelił pierwszy.
„Sonic” z kolei to jeden z głośniejszych w ostatnich latach przypadków, gdyż twórcy, nie wiadomo po co, zmienili wygląd kultowego niebieskiego jeża, tak, że nie przypominał swojego pierwowzoru z gier. Już abstrahując od zapytania: „To po co zabieracie się za adaptację tej gry, skoro nie pasuje wam wygląd Sonica?”, najgorsze w tym wszystkim było to, że po zmianach Sonic wyglądał fatalnie. Tuż po premierze pierwszego zwiastuna fani wylali wiadro pomyj na twórców, ci się zreflektowali i – co zabawne – przywrócili pierwotny wygląd Sonica, który nie wiedzieć czemu został odrzucony na pierwszych etapach jego powstawania. Stawiam, że to klasyczny przypadek w stylu: „Ja wiem lepiej”.
Dowodzi to tylko tego, że w Hollywood ciągle za mało jest fanów i pasjonatów, którzy obdarzają swoje projekty nie tylko profesjonalnym podejściem, ale także empatią i szczerymi emocjami. Wiadomo, każdy kto tworzy film i chce go pokazać w kinach na całym świecie, liczy na to, że na nim zarobi i zyska popularność oraz uznanie. Ale oprócz tego, dobrze by było, aby byli też ludzie, którzy mają frajdę z tego, że przenoszą na duży ekran postaci i historie, które naprawdę coś dla nich znaczą.
I tu przechodzimy to sedna tematu. Internet i coraz to bardziej rozwijająca się technologia każdego roku otwierają kolejne drzwi i przybliżają ludzi do świata niegdyś dla nich niedostępnego.
Coraz łatwiej jest nakręcić, choćby krótkometrażowy film, który zawstydzi nawet największe studia. Wiadomo, nadal potrzebne są potężne pieniądze na sprzęt, dobre CGI, profesjonalna ekipa i tak dalej. Pamiętajmy jednak, że ciągle mówimy tu o amatorskich produkcjach, chociaż często ich „amatorskość” jest naprawdę umowna.
Dla przykładu wystarczy porównać ze sobą dwie próby filmowego podejścia do jednej z najpopularniejszych animacji wszech czasów, czyli „Dragon Ball”. W 2009 roku, za ponad 40 mln dol. powstała hollywoodzka wersja anime, „Dragonball Evolution”, która wołała o pomstę do nieba. Film nie miał praktycznie nic wspólnego z oryginałem (nawet tytuł anime, w oryginale pisany rozdzielnie, został tu połączony w jeden wyraz), poza imionami postaci i tym jak mniej więcej wyglądają. Oprócz tego miał masę fatalnych efektów specjalnych, żenujących dialogów i kiepskich scen walk.
A teraz porównajcie to sobie z poniższym zwiastunem do filmu „Dragon Ball Z: Light of Hope”. Nie tylko jest bliższy oryginalnej wersji, a wręcz oddający ją tak dobrze, jak to tylko możliwe. I dodajmy: zrobiony przez małą grupkę filmowców-zapaleńców i wiernych fanów anime za o wiele, wiele mniejsze pieniądze. Mimo tego wygląda o niebo lepiej od „Dragonball Evolution”
Jednym z najgłośniejszych w ostatnich miesiącach przypadków znakomitej fanowskiej roboty, która odbiła się szerokim echem w sieci, była premiera nakręconej i zmontowanej na nowo „Sceny 38”.
Autor (z czystej fanowskiej pasji) wykorzystał fragmenty z filmu „Gwiezdne wojny: Nowa nadzieja” dodając jednocześnie nowe ujęcia. Mowa tu o scenie, pod sam koniec filmu, w której Obi-Wan Kenobi po raz ostatni walczy z Darthem Vaderem, i która stanowi kulminacyjny punkt fabularny IV Epizodu Gwiezdnej Sagi.
W wersji z 1977 roku była to scena bardzo dramatyczna, jednak – ze względu na ograniczenia budżetowe oraz o wiele starsze niż obecnie techniki filmowania – wyglądała dość nieporadnie. Brakowało jej dynamizmu, a pojedynek Kenobiego i Vadera nie wyglądał jak walka potężnych mistrzów Jedi, tylko dwóch staruszków z kijkami w rękach. Z całym szacunkiem dla oryginału oczywiście. O ile zmiany dokonane przez Lucasa w 1997 roku były właściwie zbędne i nie uczyniły klasycznej trylogii w żadnym stopniu lepszą, tak akurat ta nowa wersja pokazuje, że można było pomyśleć o bardziej nowoczesnych i rzeczywiście zmieniających wygląd i prezentację danych scen rozwiązaniach. Od swojej premiery w maju 2019 roku, „Scene 38” obejrzano już ponad 13 mln razy na YouTubie. Ma też ponad 600 tys. polubień.
Nowa „Scena 38” nie jest oczywiście idealna, miejscami widać w niej za dużo CGI, i to niekoniecznie najwyższej jakości, ale z drugiej strony, miejmy na uwadze, że to nadal próbka „chałupniczej” roboty. I wygląda na tyle dobrze, dynamicznie oraz nowocześnie, podkreślając jednocześnie dramaturgię całego pojedynku i relację między dwiema postaciami, że wielu fanów Star Wars zaczyna traktować „Scenę 38” jako dzieło znajdujące się w kanonie całej serii. Są nawet ludzie myślący o wmontowaniu jej do oryginalnego filmu, zamiast wcześniejszej, na ich prywatne potrzeby kina domowego.
Także na polskim poletku powoli rozwija się tego typu twórczość fanowska, która ma coraz więcej wspólnego z profesjonalnymi produkcjami niż domorosłą amatorszczyzną. Pełna serca i pasji, choć niekoniecznie formalnie spełniona.
Ostatnio największe wrażenie zrobił na wszystkich film „Pół Wieku Poezji Później”, który rozgrywa się w uniwersum „Wiedźmina” i powstał za prywatne (i niewielkie) pieniądze fanów, zebrane podczas zbiórki, m.in w serwisie PolakPotrafi. Jest to film fanowski, ale zrealizowany przez profesjonalną ekipę. W roli głównej możemy oglądać Mariusza Drężka, Magdalenę Różańską oraz Zbigniewa Zamachowskiego, który ponownie wciela się w Jaskra, mrugając tym samym do widzów pamiętających polski serial (i film) „Wiedźmin” z 2001 roku. „Pół Wieku Poezji Później” dostępny jest w całości za darmo do oglądania w serwisie YouTube. Powstał jako dzieło non-profit. Biorąc te wszystkie zmienne pod uwagę, jest to naprawdę satysfakcjonujące fan-fiction na wysokim poziomie.
Przyszłość popkultury rysuje się w naprawdę ciekawych kształtach.
Nawet jeśli będziemy nie do końca zadowoleni z tego, co zaserwuje nam Hollywood, zawsze gdzieś będzie ekipa zapaleńców, którzy znajdą siłę, czas i środki, by pokazać bliskie ich sercu kultowe opowieści będące jak najbliżej oryginału, jak to tylko możliwe. Pasja jest tym kluczowym czynnikiem, którego przez dekady brakowało w kinie rozrywkowym. Teraz to się powoli zmienia. A skorzystamy na tym my wszyscy.