Kiedy piszę te słowa „Fighter” jest na czwartym miejscu najpopularniejszych w naszym kraju tytułów dostępnych na Netfliksie. Nie zasłużył jednak, aby w ogóle trafić do tego zestawienia.
Być może licząc na zagraniczną dystrybucję, albo być może licząc, że ktoś pomyli ich film z produkcją sygnowaną nazwiskiem Davida O. Russella z 2010 roku, twórcy tego polskiego kuriozum zdecydowali się na tytuł „Fighter”. A ponieważ tytuł jest amerykański, fabuła również sprawia wrażenie iście hollywoodzkiej. Głównym bohaterem jest Tomek Janicki, który ma wszystko. Jest słynnym zawodnikiem MMA, u jego boku stoi piękna kobieta, a i pieniędzy mu nie brakuje. Nie może się jednak pochwalić umiejętnością kontroli emocji. W wyniku kilku złych decyzji traci wszystko i spada na samo dno. Kiedy powoli układa sobie życie od nowa, zaraz zaczyna interesować się nim pewien gangster. Będzie więc musiał stanąć w szranki ze swoim nemezis - bokserem Markiem „Pretty Boy” Chmielnickim.
Wszystko jest tu wyjęte z innej bajki.
Zaczyna się to niczym opowieść o MMA, potem zmienia się w dramat obyczajowy tylko po to, żeby przemienić się w film gangsterski i bokserski. Nic do siebie nie pasuje i kontrolę nad narracją co chwilę przejmuje chaos. Każdy element wypada Konradowi Maximilianowi z rąk. Wątki pojawiają się i znikają, kiedy reżyserowi wygodnie, a rytm i tonacja niknie pod natłokiem kolejnych klisz gatunkowych. O jakiejkolwiek logice, czy prawdzie psychologicznej można tym samym zapomnieć.
Staje się to oczywiste już nawet, gdy spojrzymy na aktorów. Występujący w głównej roli Piotr Stramowski stara się być poważny, Mikołaj Roznerski w roli jego wroga próbuje balansować na granicy groteski, a Wojciech Mecwaldowski jako mafiozo wyzbywa się jakichkolwiek hamulców i ucieka w karykaturę. Wydaje się, jakby każdy z nich grał w zupełnie innej produkcji, a że nieprzypadkowo znaleźli się na jednym planie świadczy jedynie konsekwencja twórców we wkładaniu im w usta czerstwych dialogów. Seans tego dziwacznego mariażu „Rocky'ego” i filmów Quentina Tarantino „made in Poland” bardzo szybko zamienia się więc w tortury dla widza.
Dla scenariuszowego i realizacyjnego niechlujstwa znajdzie się usprawiedliwienie.
Historia powstania „Fightera” składa się bowiem z porażek. Podczas jego realizacji, kiedy jeszcze nosił tytuł „Klatka”, część producentów i jeden z głównych aktorów zrezygnowali z udziału w projekcie. Zdjęcia trzeba było przerwać. Debiutujący jako reżyser Maximilian jednak się nie poddał. Zmienił scenariusz, tak aby w nowej wersji można było wykorzystać nakręcone już sceny i znalazł nową obsadę. W efekcie dostaliśmy produkt filmopodobny, którego niedociągnięć nie są w stanie wynagrodzić żadne atrakcje, jak walki przy ognisku, gangsterskie porachunki, czy sekwencje wycieńczającego treningu. Ba, nawet finałowy pojedynek ogląda się bez większych emocji.
Trudno przymknąć na to wszystko oko. Tym bardziej, że w wyniku przywołanych wyżej wydarzeń film pojawił się kilka miesięcy po pierwszym polskim filmie poświęconym MMA, czyli „Underdogu”. Tak jak Maximilian, Maciej Kawulski po raz pierwszy stanął za sterami pełnometrażowej produkcji, ale on nadrabiał wszelkie braki warsztatowe pasją i energią. Tutaj na pierwszy plan wychodzi zmęczenie i znużenie. To jest też to, co poczujecie jeśli przetrwacie do końca seansu.