Samozwańczy geniusz kina powraca i to w wielkim stylu. Tarantino udowadnia, że faktycznie jest mistrzem dialogów, a fabułę potrafi poprowadzić tak, by widzowie zostali wgnieceni w kinowy fotel i z wrażenia pozostali w nim długo po napisach końcowych.
Grindhouse to wspólny projekt Roberta Rodrigueza i Quentina Tarantino, wynikający z fascynacji obu panów filmami klasy B, granych w podrzędnych kinach, zwanych właśnie grindhouse'ami. W owych to kinach na standardowy seans składały się dwa marne filmidła (zła gra aktorów, sztampowa do bólu fabuła, nędzne wykonanie techniczne), przeplatane trailerami kolejnych produkcji o tytułach wywołujących dziś jedynie uśmieszek politowania.
Z podobną propozycją dla amerykańskich widzów wyszli także panowie T&R - pierwotnie zamysłem obu reżyserów było wypuszczenie jednej, długiej produkcji, na którą składałyby się dwa filmy - Planet Terror (dzieło Rodrigueza) i Death Proof (autorstwa Tarantino) oraz kilka trailerów fikcyjnych filmów, wyreżyserowanych m.in. przez takie "tuzy", jak Rob Zombie czy Eli Roth. Do naszych, europejskich kin Grindhouse dociera jednak w postaci dwóch osobnych filmów, na dodatek w odwrotnej kolejności. Wiadomo - większy zysk z biletów. Szkoda, bo przez to ulatuje trochę magii grindhouse'ów. Cóż, ale nawet najbardziej interesujące trailery (np. "Werewolf Women of the SS" - czyż to nie brzmi uroczo?) zdadzą się na nic, jeśli gwóźdź programu (a raczej dwa gwoździe w tym przypadku) będzie prezentować marny poziom. Powiedzmy sobie jednak szczerze - czy po twórcach "Od zmierzchu do świtu" czy "Sin City" można się spodziewać czegoś innego, niż kawałka solidnego i oryginalnego kina?
Zajmijmy się jednak głównym obiektem dzisiejszych rozważań - "Death Proof", wyreżyserowany przez Quentina Tarantino trafił właśnie na ekrany polskich kin. Magia nazwiska twórcy "Pulp Fiction" gwarantuje, że będziemy mieli do czynienia z oryginalnym spojrzeniem na kino. Wszelkie "zboczenia" pana T. są znane - ma on słabość do silnych, mściwych kobiet, ich... stóp, poza tym brzydzi się wszelkimi cyfrowymi efektami specjalnymi, za to nie stroni od bardzo dosłownych scen przemocy. Poza tym pisze genialne dialogi. Wszystko to znajduje się w scenariuszu "Death Proof", który śmiało polecić można zarówno feministkom, jak i macho kipiącym od testosteronu - o ile pierwszym dla czystej sadystycznej rozrywki, to drugim raczej ku przestrodze.
Bo "Death Proof" jest tak naprawdę manifestacją siły kobiet. Kaskader Mike (grany przez rewelacyjnego Kurta Russella) jest właśnie reliktem silnego faceta, który stracił gdzieś swoją przewagę nad płcią przeciwną i tylko chorą przemocą próbuje wmówić sobie, że jest inaczej. Czerpie przyjemność z nierównych pojedynków na szosie, bo wie, że na każdej innej płaszczyźnie jest nikim, bezbarwną i słabą pozostałością po bohaterach granych przez tego samego Kurta Russella dobrych kilkanaście lat temu. Po drugiej stronie ma jednak nie byle kogo… bo kobiety u Tarantino zawsze wiedziały jak radzić sobie w brutalnej rzeczywistości jego scenariuszy i choć pozornie Mike pokazuje jak silną i wewnętrznie ułożoną jednostką jest, to potem zostaje momentalnie sprowadzony na ziemię i z oprawcy zamienia się w zwierzynę. I przy okazji bardzo przekonująco potrafi prosić o przebaczenie.
Szczerze mówiąc nie czułem solidarności z biednym Mike'em, bo panie przewijające się na ekranie mimo wielu niezaprzeczalnych atrybutów fizycznych, skupiają na sobie uwagę głownie interesującymi wypowiedziami, celnymi ripostami i zabawnymi komentarzami. Zważywszy na to, że ponad połowa "Death Proof" to dialogi o tym kto z kim spał, gdzie spał i kogo zdradzał, Tarantino potwierdził swój kunszt, bo owe rozmowy naprawdę wciągają. Dziewczyny przeklinają, obgadują znajome, nabijają z własnych przygód miłosnych, a widz siedzi i słucha, zapatrzony w ekran. Za chwile akcja rusza z kopyta, a rodzinno-zabawowa atmosfera spotkania kilkorga młodych dziewczyn zmienia się w dramat, szalona przejażdżka na masce auta - w koszmar. Kapitalnie zostało to wszystko wyreżyserowane - wydawałoby się, że zabieg uśpienia uwagi widzów, a następnie zaatakowania ich znienacka jest już dość ograny, jednakże Tarantino wciąż wie, z jakich metod skorzystać, by zaskoczyć. Co najważniejsze, wie jak za pomocą kamery stworzyć kawał emocjonującej filmowej rozrywki. Bawiąc się różnymi motywami, puszczając oko do widowni, odkurzając zapomnianych (ale wciąż znakomitych) aktorów klei arcydzieła, które ciągle - paradoksalnie - mimo bycia ewidentnymi efektami recyklingu, jawią się jako świeże i niespotykane pomysły.
"Grindhouse: Death Proof" to porywająca akcja, rozkładające dialogi, pościgi, morderstwa, piękne kobiety i budząca podziw zabawa konwencją. Czego chcieć więcej? Paradoksalnie film, który z założenia miał być zły, jest rewelacją roku 2007 i najmocniejszym punktem na filmowej mapie tego lata. Przynajmniej do czasu premiery "Planet Terror".