Ryzyko było wielkie. Kiepski, źle przemyślany finałowy, ósmy odcinek "True Detective" mógł położyć całą produkcję. Cholernie się bałem, że twórcy postanowią na koniec wprowadzić jakiś twist fabularny, który zepsuje misternie układaną fabułę. Do końca nie było wiadomo w którą stronę zdecydują się pójść. Na całe szczęście - zwieńczenie serialu jest idealnie takie, jakie być powinno.
Dawno nie oglądałem tak dobrego serialu jak "True Detective". Gdy wczoraj wreszcie znalazłem chwilę czasu, żeby odpalić odcinek pilotażowy, od komputera wstałem po zakończeniu siódmego. I - jak zapewne wszyscy, którzy oglądali serial - rozemocjonowany, z niecierpliwością oczekiwałem na epizod ostatni. Miałem swoje podejrzenia co do tego, jak rozwikła się ta intryga i nie mogłem się doczekać na ile znajdą one potwierdzenie w rzeczywistości.
"True Detective" zachwycił mnie genialną realizacją - wszystko: zdjęcia, montaż, muzyka i gra aktorska - stoi na najwyższym możliwym poziomie. Fantastyczny jest również na poziomie kreacji postaci, a w szczególności dwójki głównych bohaterów, którzy są fascynujący i niejednoznaczni. Choć obaj są gburami, trudno ich nie polubić. Szczególnie intrygujący jest grany przez Matthew McConaughey'a Rust Cohle - zdecydowanie jeden z ciekawszych serialowych protagonistów, jakich zdarzyło mi się poznać. Jednak tym, czym serial ujął mnie najbardziej, był jego klimat - gęsty, mroczny i ponury, owiany aurą tajemniczości. Wyśmienicie wymodelowany przez tempo narracji i misterną intrygę.
Wszystko to mogło prysnąć jak bańka mydlana, gdyby finał okazał się przesadzony w którąś stronę. Albo wywracający na drugą stronę wszystko co dotychczas wiedzieliśmy, albo zwyczajnie rozczarowujący, nudny, nieciekawy. Ale nie okazał się. Jaki zatem jest?
W dalszej części tekstu znajdują się spoilery!
Mam wrażenie, że niewyróżniający się i nie zapadający jakoś szczególnie w pamięć na tle całego pierwszego sezonu. To znaczy - jest godnym zwieńczeniem, w stu procentach satysfakcjonującym, ale brak w nim jakiegoś niesamowicie mocnego uderzenia na koniec. Królem w Żółci jest ten, kto już w siódmym odcinku wydawał się pewniakiem (a nie na przykład Cohle, którego podejrzewano), żaden z głównych bohaterów nie ginie, a ostatnich kilkanaście minut finału to prawdziwy happy-end. Któremu - na szczęście - zabrakło nadmiernej i niepotrzebnej ckliwości. Zło zostaje pokonane, Martin łączy się z rodziną a Rust... przeżywa coś w rodzaju katharsis.
Finał rzuca nieco nowego światła na jego postać. W końcówce Rust zdejmuję maskę, którą nosił przez cały czas. Rozpacz, którą tłamsił alkoholem i narkotykami wypływa na wierzch i ujawnia, że stworzona przez niego kreacja samego siebie była skorupą, która musiała pęknąć. I pękła. On i Martin spłacili swój dług i w zamian otrzymują drugą szansę, nowe życie.
Tak jak w napięciu trzymał cały serial, tak trzyma i ósmy odcinek. Twórcy cały czas trzymają nas w niepewności, co do tego, jak potoczą się sprawy i która wersja wydarzeń okaże się tą prawdziwą. Kilka razy byłem przekonany, że "to już koniec", rację miałem dopiero za czwartym. Mimo iż brak w nim twistów, potrafi zaskoczyć.
I z jednej strony szkoda, że Rusta i Martina nie zobaczymy już w następnym sezonie "True Detective", a z drugiej - to dobrze. Dostaliśmy świetną, rewelacyjnie opowiedzianą skończoną i zamkniętą historię, która już nie rozmieni się na drobne. Jest wspaniałą, spójną całością, która kończy się tak, jak chciałem żeby się skończyła.
Ostatni odcinek "True Detective" zostanie wyemitowany przez HBO dziś o godzinie 22. Użytkownicy usługi HBO GO mogli cieszyć się nim od wczoraj... teoretycznie. Zainteresowanie finałem było bowiem tak duże, że zawiesiło serwery, których pracę udało się przywrócić dopiero po kilku godzinach.