REKLAMA

Foo Fighters nie sięgnęli szczytu, ale byli bardzo blisko. "Sonic Highways", recenzja sPlay

Mam wrażenie, że Foo Fighters trochę za dużo naobiecywali, wielki szum, 20-ta rocznica powstania zespołu i opowieści o tym, że będziemy mieć do czynienia z wybitnym dziełem nie pomogły. Jasne, zachęciły mnie do tego, aby wchłonąć "Sonic Highways" jak gąbka wodę, ale postawiły mnie w niezręcznej sytuacji. Najnowszy album Foo Fighters jest dobry, ale czy wybitny, jak to było zapowiadane? Niestety nie. Nie ma jednak czym się specjalnie przejmować, po prostu zespół Grohla narobił zbyt dużego smaka i tyle.

Foo Fighters nie sięgnęli szczytu, ale byli bardzo blisko. „Sonic Highways”, recenzja sPlay
REKLAMA

Po świetnym krążku "Wasting Light" i tych wszystkich obietnicach naprawdę myślałem, że "Sonic Highways" rozsadzi mi głowę, a resztki wyrzuci przez okno. A mnie nawet nic nie boli, nowy materiał niezmiernie mnie cieszy, jest świetnie zagrany, ale jeżeli mam być szczery, to "Wasting Light" nie było wcale gorsze. Ba, powiedziałbym nawet, że ciut lepsze. Czuję się lekko oszukany i odrobinę zły, ale z drugiej strony nie mam tez zbyt wielu powodów do narzekania. Dodam po raz ostatni, żeby już się nie powtarzać: spodziewałem się po prostu czegoś więcej.

REKLAMA

Jednak, gdy spojrzę na "Sonic Highways" okiem nie skażonym hypem i postaram się zapomnieć o tym wszystkim co słyszałem na temat nowego materiału, sprawy od razu zaczynają wyglądać lepiej. Mamy do czynienia z ósmym studyjnym albumem i ośmioma piosenkami, za które - od strony producenckiej - odpowiadał Butch Vig, czyli ten sam człowiek, który pracował przy "Wasting Light". Jak można było oczekiwać po Vigu, a także udziale licznych gości (od Tony'ego Visconti po Joe Walsha) od "zaplecza" wszystko jest na swoim miejscu. Zgrzytów nie doświadczyłem i nie sądziłem, że mogłoby być inaczej.

Kompozycyjnie sprawy również mają się dobrze, "Sonic Highways" od początku do końca reprezentuje ten sam poziom. Nie doświadczymy tutaj jazdy jak po polskich, polnych drogach. Nie ma żadnego podskakiwania i opadania, słuchanie krążka przypomina płynną jazdę po autostradzie, która, tak się składa, ciągnie się przez całe USA. Każda z ośmiu piosenek na albumie została nagrana w innym amerykańskim mieście z udziałem różnych gości. Nie przesadzałbym jednak ze stwierdzeniami, że piosenki "brzmią" tak jak miejscowości, w których były nagrywane. Owszem, czuć w nich pewne naleciałości, najsilniej słyszalne w funkowych momentach Something From Nothing i blues rockowych wstawkach w What Did I Do?/God As My Witness, Jednak dla mnie nowe kawałki, to po prostu stare dobre Foo Fighters - np. Congregation kojarzy mi się z "The Colour and the Shape". Nie jest za ciężko, nie za lekko, w sam raz trafione brzmienie.

Co innego warstwa tekstowa, tutaj Grohl czasami wprost odnosił się do historii lub specyficznego klimatu danego miasta. W Something From Nothing słychać wersy o wielkim pożarze z 1871 roku, a w The Feast and the Famine o punk rockowej rewolucji w Waszyngtonie. Najbardziej za serce chwyciły mnie jednak słowa z What Did I Do?/God As My Witness i niesamowicie wpadająca w ucho melodia towarzysząca wołaniu "God as my witness it's gonna heal my soul tonight". Za partię gitary w tym utworze odpowiedzialny był Gary Clark Jr., blues rockowy muzyk z Teksasu.

REKLAMA

Wszystkie kawałki układają się w piękną całość, brakuje tu tylko numerów, które powodowałyby chęć wyrywania sobie włosów z głowy. Na "Sonic Highways" jest całkiem spokojnie, nie zatrzymujemy się podczas słuchania, nie katujemy jednego utworu. Perełek tutaj nie znajdziemy, ale w zasadzie też ich specjalnie tutaj nie potrzeba. Chyba o to właśnie Foo Fighters chodziło, żeby nie przywiązywać się do konkretnej piosenki, a raczej patrzeć na materiał z dalszej perspektywy. I ta sztuka z pewnością im się udała. Nie stworzyli albumu wybitnego, ale na taki może musimy poczekać jeszcze pięć lat, czyli na kolejną rocznicę powstania zespołu.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA