REKLAMA

Boicie się, że Martin nie skończy „Pieśni lodu i ognia”? „Blady król” Davida Fostera Wallace'a pokazuje, że to nie musi być problem

Nie bez powodu fani „Gry o tron” drżą o zdrowie George'a R.R. Martina i obawiają się, czy zdoła dokończyć swoją sagę. W pewnym sensie nie muszą się tym jednak kłopotać. Bo taktyka publikowania powieści zmarłego autora to nic nowego.

gra o tron książki
REKLAMA
REKLAMA

„Gra o tron” zbliża się do nieuchronnego końca. Można było od początku się domyślić, że bez względu na zakończenie twórcy nie zdołają zadowolić każdego, bo to niemożliwe. Mało kto sądził jednak, że 8. sezon serialu zawiedzie tak wiele osób. Wielu fanów tłumaczy sobie ten postępujący spadek formy odejściem showrunnerów od twórczości George'a R.R. Martina. I jest w tym sporo racji. Oczywiście twórczość autora sagi „Pieśń lodu i ognia” nie jest ideałem. Nie od dzisiaj wiadomo, że ma swoje mocne i słabe strony. A odkąd dzieła Martina zyskały na popularności, to zauważalnie spadło tempo tworzenia przez niego kolejnych części serii.

Z tego powodu wielu fanów „Pieśni lodu i ognia” obawia się, czy amerykański pisarz wyrobi się z zamknięciem całej opowieści w formie pisanej. Nie jest to wcale irracjonalny strach. Wbrew pozorom nie mamy jednak pierwszy raz do czynienia z podobną sytuacją. Od wieków słynni pisarze i pisarki umierali przed ukończeniem swojego nowego, czasem wiekopomnego dzieła. A mimo to poznaliśmy ich twórczość w całości.

Wydany właśnie w Polsce „Blady król” Davida Fostera Wallace'a to tylko jeden z wielu przypadków, gdy książka trafia do sklepów pośmiertnie.

Przykład jednego z najbardziej popularnych amerykańskich pisarzy młodego pokolenia w wyjątkowo dobry sposób obrazuje jednak trudności, jakie wiążą się z pokazaniem światu nieukończonego dzieła. David Foster Wallace popełnił samobójstwo w 2008 roku, gdy miał 46 lat. Pomimo wydania zaledwie dwóch powieści, trzech zbiorów opowiadań i kilku esejów był powszechnie uznawany za jednego z najbardziej utalentowanych twórców przełomu wieków. Przez całe życie mierzył się jednak z depresją oraz uzależnieniem od alkoholu i narkotyków.

gra o tron książki

Przez pewien czas wydawało się, że najwybitniejszym osiągnięciem Wallace'a będzie (wciąż czekające na polską premierę) „Infinite Jest”. W 2011 roku niespodziewanie na półki sklepowe trafił jednak „Blady król”. To szalona opowieść o pracownikach amerykańskiej Izby Skarbowej. Dzieło Wallace'a jest skomplikowane, rozbuchane do granic możliwości, niezwykłe, zabawne i absolutnie nie dla każdego. Kryje jednak w sobie pewien niezwykły czar, który każe czytać dalej mimo pojawiającego się niekiedy niezrozumienia czy nawet frustracji. Dlatego choć tak naprawdę nigdy nie zostało ukończone, to niektórzy uznają „Bladego króla” za najlepszą książkę Davida Fostera Wallace'a.

A przecież przygotowanie tej powieści do wydania było prawdziwym koszmarem. Wallace łączył w sobie chaos i metodyczność, podobnie jak Tolkien czy Martin.

Z jednej strony jego miejsce pracy było zawsze idealnie uporządkowane, a z drugiej „Blady król” był specjalnie pisany w jak najbardziej fragmentaryczny i dziwaczny sposób. Postaci często nie miały nazwisk lub mogły się pochwalić kilkoma. Wiele wydarzeń miało kilka różnych wersji, a nie zawsze twórca oznaczył, która była wcześniejsza. A przede wszystkim w żaden sposób nie było jasne, co stanowi początek, środek i zakończenie powieści.

Z podobnymi problemami musiał się mierzyć Christopher Tolkien. Często o tym zapominamy, ale jedynymi związanymi ze Śródziemiem dziełami J.R.R. Tolkiena wydanymi za jego życia były „Hobbit, czyli tam i z powrotem” oraz „Władca Pierścieni”. Znaczna większość ogromnego świata stworzonego w umyśle Anglika nie była znana nikomu poza kilkoma przyjaciółmi. Dopiero ogromny wysiłek włożony przez jego syna skutkował przedstawieniem historii I i II Ery szerokiemu gronu czytelników. A jednocześnie trudno podważyć fakt, że znane nam wersje „Bladego króla” czy „Silmarillionu” z pewnością są inne od tego, czego pragnęli sami twórcy.

Wydawanie książek po śmierci wiąże się z dużym ryzykiem. Często można zrobić krzywdę ukochanemu autorowi.

gra o tron książki
Photo by Haywood Magee/Picture Pos

Ponownie świetnym przykładem jest Christopher Tolkien, który w pierwszym okresie świetnie zajął się dziedzictwem ojca, ale potem było tylko gorzej. Doszło do tego, że zaczął sięgać po coraz bardziej surowe i niedopracowane teksy Tolkiena. Christopher nie potrafił się powstrzymać i zamiast pozostawić dziedzictwa ojca w stanie idealnym zaczął je rozdrabniać, doprowadzając do rozpaczy nawet najwierniejszych fanów Śródziemia.

A podobnych przypadków w ostatnich latach było więcej. Wystarczy wspomnieć „Wilka” Marka Hłaski czy „Idź, postaw wartownika” Harper Lee. W obu sytuacjach mieliśmy do czynienia z wydaniem bardzo wczesnego dzieła, które zdecydowanie odbiegało poziomem od najlepszych książek tych autorów. Co więcej, można było mieć bardzo silne podejrzenia, że Hłasko i Lee zdecydowanie nie chcieli ich wydania. Ale jak na własnej skórze przekonał się kiedyś Franz Kafka, życzenie zniszczenia dzieł bardzo rzadko zostaje spełnione przez przyjaciół i rodzinę. Chyba że jest wsparte prawnie.

Istnieje sposób na uniknięcie podobnych zagrożeń i wykorzystać może go również George R.R. Martin.

REKLAMA

Twórcy science fiction i fantasy mają to do siebie, że lubią tworzyć długie sagi i rozbudowane światy. Nader często z tego powodu nie są w stanie dotrzeć do wyznaczonego sobie celu. Przykład Franka Herberta i jego „Diuny” pokazuje jednak, że nie musi to oznaczać nieukończonej sagi. Amerykański pisarz pozostawił po sobie zarys fabuły kolejnych części sagi. Był na tyle szczegółowy, że syn twórcy, Brian Herbert, wespół z pisarzem Kevinem J. Andersonem mógł stworzyć nie tylko prequele, ale i dwa sequele „Diuny”.

George R.R. Martin już teraz korzysta z pomocy kilku osób, które utrzymują w ryzach jego rozbudowane i mocno chaotyczne uniwersum. Wystarczy, że wyznaczy któregoś z nich lub jakiegoś poważanego pisarza gatunkowego na strażnika swojego dziedzictwa. Ma o tyle szczęście, że stać go na przygotowanie zawczasu możliwości kontynuowania „Pieśni lodu i ognia” nawet w przypadku jego śmierci. O ile oczywiście nauczy się na błędach poprzedników i zabezpieczy przyszłość sagi. Na ten moment odrzuca bowiem wszelkie rozmowy o swoim wieku jako uwłaczające i podkreśla, że wraz z jego śmiercią skończą się także kolejne książki z sagi. To oczywiście jego święte prawo jako autora, ale powinien w takim razie także zabezpieczyć prawie swoją spuściznę, tak by nikt nieodpowiedni nie mógł później zbić interesu na niejasnych deklaracjach medialnych.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA