Popularność „Gry o tron” umarła szybko i boleśnie. Został tylko złamany i żyjący memami fandom
„Gra o tron” jeszcze kilka miesięcy temu rozgrzewała do czerwoności fanów popkultury na każdym kontynencie. Dzisiaj rozmowy związane z produkcja HBO i 8. sezonem serialu przypominają albo stypę, albo roast na żywo. Nie sposób nie zauważyć jednak globalnego odpływu zainteresowanych. Fandom umiera, ale nie bardzo może cokolwiek z tym zrobić.
Memy, żarty i alternatywne wersje fabuły od zawsze były częścią codzienności fanów „Gry o tron”. W ostatnich tygodniach można odnieść wrażenie, że fandom serialu HBO nie żyje już niczym innym. Głównie dlatego, że alternatywą jest narzekanie na twórców, nudne wyczekiwanie na George'a R.R. Martina lub zamartwianie się wyraźnym spadkiem liczebności komentujących. Nie jest wielką tajemnicą, że do tej zmiany nastrojów przyczyniła się katastrofa, zwana też 8. sezonem „Gry o tron”.
Paradoksalnie fandom produkcji obecnie jest znacznie bardziej skonsolidowany w swoim spojrzeniu na finałowe epizody. Jeszcze po „The Long Night” można było mówić o dużej niezgodzie między widzami. Wszystko rozbiło się o ocenę bitwy pod Winterfell i jej skutków dla całego serialu. Kolejne odcinki przesunęły jednak granicę znacznie bardziej w stronę jednej strony sporu, która załamywała ręce nad nieporadnością Davida Benioffa i D.B. Weissa. W pewnym momencie prawie nikt nie był już skłonny protestować przed nazywaniem showrunnerów „Gry o tron” słabymi scenarzystami.
Wszyscy fani mogli to zresztą zobaczyć na własne oczy, bo HBO musiało opublikować scenariusz finałowego odcinka. Jego lektura to przerażające doświadczenie.
Amerykańska stacja liczy na rekordową liczbę nagród Emmy (na razie udało się zdobyć rekord nominacji dla jednego serialu). A do tego „Gra o tron” jest po prostu niezbędna. HBO nic nie robiło więc sobie z narzekań widzów oraz krytyków i ochoczo zgłosiło skrypt ostatniego epizodu do Emmy. Zapewne słusznie wychodząc z założenia, że tak wielkie wydarzenie samo w sobie może zapewnić sympatię jury. Bez względu na to, czy odcinek był dobry (a nie był). Zresztą rojący się od idiotycznych didaskaliów i zupełnie niepotrzebnych podpowiedzi dla reżysera tekst „The Iron Throne” tylko to potwierdził.
„Gra o tron” zapewne zdobędzie większość nagród, do których jest nominowana (bo system przyznawania Emmy jest pod wieloma względami złamany), ale nie zmieni to w żaden sposób nastawienia fanów i ex-fanów produkcji. Co najwyżej któryś z nich pokusi się o długi wpis na portalu społecznościowym, filmik na YouTubie lub rozpoczęcie dyskusji na Reddicie. Stało się to dla nich niemal rutyną.
Publikacja scenariusza odcinka 8. sezonu „Gry o tron” pokazała jeszcze jeden fakt – fandom serialu powoli umiera.
Osoby zaangażowane w ruch fanowski pierwsze symptomy tego zjawiska zauważyły już jakiś czas temu. Tworzenie teorii przestało mieć sens, bo serial już się skończył, przy okazji pokazując jak niewielkie znaczenie do tego typu rzeczy przykładali twórcy. Wymienianie się poglądami na temat starych sezonów też mogło zapewnić tylko chwilowe pocieszenie, bo prędzej czy później jak bumerang wracała odrzucona kwestia finału. Davidowi Benioffowi i D.B. Weissowi udało się osiągnąć rzecz, która jeszcze rok temu była nie do pomyślenia – wyssali cały entuzjazm widzów.
Nawet prequel robiony przez zupełnie innych artystów nie budzi przesadnego entuzjazmu. Wielu widzów „Gry o tron” sprawdzi tę produkcję przy okazji premiery, choć nie brakuje też głosów dawnych fanów, którzy zapewniają, że skończyli z tym uniwersum. Czas pokaże, czy spełnią te groźby, ale nijak nie wpływa to na obecną martwicę fandomu.
Zainteresowanie większej liczby fanów jest już w stanie pobudzić tylko nabijanie się z duetu D&D. Memy wyśmiewające scenariusz trochę pomogły, ale to trochę jak próby reanimacji trupa. Bo na jak długo wystarczą powtarzane w kółko żarty na ten sam temat? Dobrze pokazuje to obrazek opublikowany na popularnym subReddicie Freefolk, którego autor wyśmiewa się, że nowy temat uratował grupę przed klęską jak wojska Sansy ocaliły Jona podczas Bitwy Bękartów.
Najgorzej, że naprawdę trudno znaleźć sposób na przywrócenie fandomu do jego dawnej świetności.
To oczywiście normalne, że przy okazji wielkiego popkulturowego wydarzenia środowiska zagorzałych fanatyków i niedzielnych widzów (korzystając z terminologii sportowej) się ze sobą mieszają. Część tej drugiej grupy znajduje w fandomie coś dla siebie i zostaje na dłużej, ale na koniec sytuacja mniej więcej wraca do normy. Masowy odpływ osób zainteresowanych niegdysiejszym hitem HBO to jednak znacznie poważniejsza kwestia. I naprawdę nie ma znaczenia, czy uważamy „Grę o tron” za najważniejszy serial w historii, czy przereklamowane dziełko.
Wspólne oglądanie adaptacji prozy George'a R.R. Martina było dla wielu osób pokoleniowym doświadczeniem. Być może ostatnim tego typu w najbliższych latach, bo streaming zachęca do indywidualnego oglądania nowości. Tak szybki i gwałtowny upadek z piedestału pokazuje też, że łaska widzów na pstrym koniu jeździ. Trudno się temu dziwić. W końcu jaki sens ma długotrwała żałoba za „Grą o tron”, gdy na horyzoncie są „Wiedźmin”, „Władca Pierścieni” od Amazona i dziesiątki innych ciekawych seriali? Na taki gest stać nielicznych.
Co więc może zrobić fandom, jeśli chce się uchronić przed coraz poważniejszą stagnacją, a potem śmiercią? Tak naprawdę... nic. To zjawisko, które znacznie wykracza poza możliwości pojedynczych zaangażowanych osób. Dlatego muszą czekać na niemalże boską interwencję z zewnątrz. Nowe życie w środowisko wielbicieli „Gry o tron” mogą tchnąć tylko wydana jak najszybciej nowa część „Pieśni lodu i ognia” lub fenomenalny początek prequela „Bloodmoon”. Choć w pewnym sensie to dla fandomu bardzo kiepskie pocieszenie, że uratować mogą ich ludzie, którzy przecież w przeszłości tak boleśnie zawodzili.