Szósty sezon serialu "Gra o tron" lada moment zadebiutuje na platformach HBO. Tym razem będzie wyjątkowo - to pierwszy raz, kiedy akcja serialu wyprzedzi fabułę książek. Czy aby na pewno?
Producenci serialu po raz pierwszy w historii telewizyjnej superprodukcji nie mają porządnego, solidnego materiału źródłowego. Chociaż ekipa HBO stale współpracuje z Martinem, autor sagi Pieśni lodu i ognia zawala kolejne terminy, grając na nosie stacji telewizyjnej oraz fanom. Jego następna książka powinna pojawić się przynajmniej rok temu. Mimo tego, wciąż nie mamy potwierdzonej daty premiery.
Martin zapewne nakreślił producentom HBO wszystkie najważniejsze wydarzenia z nowej książki. Ale to za mało.
Zgaduję, że twórcy serialu wybrali bezpieczny wariant. Zamiast szarżować z zupełnie nową zawartością, którą później dopiero przeczytamy w książkach, producenci HBO pokażą nam zaledwie jej część. Tę pewną, już napisaną, która raczej nie doczeka się żadnych poprawek. Część z ciałem Jona Snowa, część z Mellisandre, część z Fetorem i Sansą. Co potem? Boję się, że potem rozpocznie się gigantyczna gra na czas.
Wskazują na to sceny, które jednoznacznie pokazują przeskoki w czasie. Akcja "Gry o tron" powróci do historycznej wojny o żelazny tron, w trakcie której Robert Baratheon oraz Eddard Stark obalają smoczy ród Targaryenów. Zobaczymy więc historię, która bezpośrednio prowadzi do geopolitycznego rozdania, jakie zastajemy w pierwszym sezonie świetnego serialu.
Nie mam nic przeciwko cofaniu się w czasie. Wręcz przeciwnie! Taki zabieg pozwoli na ujednolicenie, wytłumaczenie oraz nakreślenie bardzo ciekawej rodowej historii, która dotychczas była gdzieś z boku. Zgaduję również, że sceny z przeszłości Neda i Roberta są niezbędne, aby w całości zrozumieć pochodzenie Jona Snowa. Mimo tego, oglądając materiały reklamowe szóstego sezonu, mam silne uczucie, że producenci będą grali na czas, jak to tylko możliwe.
Powroty do przeszłości to tylko jedna z form przedłużania scenariusza. Drugą będą tak zwane fillery - wypełniacze, których nie znajdziemy w książkach, a które budują scenariusze kolejnych odcinków. Na przykład wojna z Innymi, której próżno szukać w prozie Martina, a którą widzieliśmy już w sezonie piątym. HBO wyrąbało sobie drogę do ciekawych, długich scen batalistycznych, które nie mają wiele wspólnego z książkowym oryginałem.
Bitwy na Północy to tylko jeden z możliwych wypełniaczy. Mam stracha o nowe postaci, które mogą służyć jedynie rozciągnięciu akcji na kilkanaście epizodów. Poszukiwanie Daenerys w egzotycznych krainach, przygody bezbronnej Aryi, przepychanki w Królewskiej Przystajni z radykalnymi wyznawcami wiary, wizje Brana, o którym każdy już chyba zapomniał… brakuje mi tutaj czegoś naprawdę konkretnego. Czegoś solidnego, jakiegoś niesamowitego punktu zaczepienia.
Oczywiście to tylko materiały reklamowe, które nigdy nie powinny zdradzać zbyt wiele.
Mimo tego mam silne wrażenie, że producenci "Gry o tron" grają na czas, czekając na Martina i jego książki. Szósty sezon powstał, bo po prostu musiał powstać. Może być wypchany największymi scenami batalistycznymi, najpikantniejszymi ujęciami seksu oraz najciekawszymi powrotami do przeszłości, ale to nie oznacza, że nie będzie stał w miejscu. To pierwszy raz, kiedy obawiam się, że dostaniemy jeden, długi wypełniacz. Zwłaszcza, że twórcy z HBO już przyznali, że nie chcą galopować zbyt daleko do przodu, jeżeli chodzi o książki Martina.