Guillermo Del Toro mnie nie zawiódł i stworzył serialowy hit – The Strain, recenzja sPlay
Długo czekałem na ten moment, byłem strasznie zniecierpliwiony, ale jednocześnie bałem się i drżałem, że serialowy "The Strain" skręci w złą stronę. Zwiastun mnie nie przekonał, fotosy też mi nic urwały, ale nadzieja była w tym, że Guillermo del Toro nad tym wszystkim czuwał. Pilot obejrzałem i wiecie co? Gdybym miał podsumować jednym słowem i wyrazić się kolokwialnie, powiedziałbym: jest super!
Poza dosłownie jedną głupią sytuacją*, "The Strain" ujął mnie za serce, na to czekałem właśnie tyle czasu. Jeżeli czytają to fani książki, mam dla nich ważną informację, która jednak nie powinna nikogo zszokować. Ba, nawet truizmem to zaleci, ale trudno. Serial różni się od książki, parę rzeczy zostało zmienionych, ale w taki sposób, że absolutnie nikomu nie powinno to przeszkadzać. Tempo akcji jest zdecydowanie dynamiczniejsze niż w książce i prowadzenie fabuły nie powinno znużyć nawet tych, co "The Strain" (Wirus) nigdy w rękach nie mieli. Tyle wstępu, przejdźmy do konkretów.
Przede wszystkim, pilot "The Strain" był strasznie długi, ale ponad 60 min seansu zleciało jak z bicza strzelił. Zasługa to m.in. tego, że del Toro oraz Chuck Hogan (twórcy serialu i książki Wirus) potraktowali serial jak hollywoodzki film, czyli tak jak przyjęło się to ówcześnie robić. Upakowali tyle akcji, ile tylko się dało. Widać, że panowie w białych kołnierzykach (ze stacji FX) sypnęli kasą i produkcja z pewnością do najtańszych należeć nie będzie. Trudno się dziwić, del Toro to człowiek godny zaufania i kasowość serialu jest prawie gwarantowana.
Fabuła "The Strain" z małego ekranu zaczyna się bardzo podobnie, jak ta z książki, czyli na lotnisku JFK w Nowym Jorku ląduje „martwy” samolot z Berlina. Z zimnej maszyny nie wychodzi żadna żywa istota, a wieża kontrolna nie może porozumieć się z pilotami, bo ci nie odpowiadają. Władze lotniska postanawiają wezwać na pomoc wszystkie możliwe służby, w tym CDC (Centrum Zwalczania i Zapobiegania Chorobom). W tym miejscu pojawia się nasz główny bohater, czyli szef oddziału CDC, dr Ephraim Goodwheather (Corey Stoll), który przybywa na miejsce wydarzenia wraz ze swoją załogą, tj. dr Norą Martinez (Mia Maestro) i Jimem Kentem (Sean Astin).
Załoga samolotu nie okazuje żadnych oznak życia, Goodweather i Martinez szukają przyczyn katastrofy, ale zanim dojdą do jakichkolwiek wniosków, odcinek będzie się mieć ku końcowi. Na tym etapie mamy do czynienia z pomieszaniem CSI z Archiwum X albo – zapomnianym już serialem – Czynnikiem PSI. CDC prowadzi typowe śledztwo, które ma dotyczyć śmiertelnego zakażenia, problem w tym, że do tematu trzeba podejść nie typowo, bo rzecz jest paranormalna. W tej misji, załogę Ephraima chce wspomóc właściciel lombardu Abraham Setrakian (David Bradley), który już kiedyś zmierzył się z podobną „chorobą”. Setrakian wie coś, czego załoga CDC nawet nie podejrzewa, za śmiercią pasażerów samolotu z Berlina stoi starożytna siła, która może zagrozić mieszkańcom całego Nowego Jorku.
Wirus, z którym przyjdzie się zmierzyć Ephraimowi, nie tylko uśmierca nosicieli, ale powołuje ich do życia na nowo, zamieniając w wampiro-zombiaki. Jedynym pragnieniem tych stworów, jest wyssanie pyszniutkiej ludzkiej krwi, a czynią to w sposób, który fanów "Zmierzchu", "True Blood" i "Pamiętników Wampirów" może brzydzić. W "The Strain" nie ma mowy o romansie między wampirami a ludźmi, nie ma tu także miejsca na podziwianie błyszczących w słońcu, umięśnionych ciał. Jest tylko rzeź, żądza krwi i Wielki Zły, który czai się w mrokach nocy.
Chociaż walka z wirusem (i jego ofiarami) jest osią fabuły, twórcy dają nam wgląd w życie osobiste bohaterów – szczególnie Ephraima Goodweathera, który musi walczyć o opiekę nad synem Zachiem równie mocno, co z czekającą miasto apokalipsą. Del Toro i Hogan zgrabnie zarysowali swoje postacie i każdej z nich dali własną historię wartą opowiedzenia, ale jednocześnie nie zanudzają widza zbędnymi szczegółami. Jest wiele wątków, które powodują chęć brnięcia dalej w serial – chociażby tajemnica dotycząca wirusa oraz przeszłości Setrakiana, a także jego związek z wirusem i osobami odpowiedzialnymi za sprowadzenie go do Nowego Jorku.
I na tym polu, widzowie, którzy znają fabułę "The Strain" z książki, mogą trochę ucierpieć. Dla nich wszystko jest już jasne, pytanie tylko brzmi, jak bardzo adaptacja będzie odbiegać od wydarzeń z powieści. Ja jednak nie martwiłbym się o nudę. Z uwagi na format (13-to odcinkowy serial), twórcy podchodzą do swojej historii trochę inaczej. Rzucają widza na głęboką wodę i nie oszczędzają na dynamice. Poza tym, parę wątków już w pilocie różni się od tych z książki.
Na koniec najważniejsza rzecz, "The Strain" – mimo budżetu – sprawia wrażenia jakby sięgał do korzeni filmów kategorii B. Nie oszczędza się na scenach brutalnych, a zachowania postaci łatwo przewidzieć. Pachnie trochę sztampą i campem, ale właśnie dlatego serial (paradoksalnie) tak dobrze się ogląda. Efekty specjalne sprawiają wrażenie, jakby od samego początku miały źle wyglądać. Taką konwencję przyjmuję z otwartymi ramionami i czekam na kolejne odcinki. Jest naprawdę dobrze i nie zdziwiłbym się, gdyby "The Strain" stał się telewizyjnym hitem lata.
* (Spojler) Ta głupia sytuacja dotyczyła wyjazdu vana CDC z trumną Mistrza z lotniska JFK. Jakoś nikt nie zauważył, że za kierowcą (Miguel Gomez) jest... ogromna skrzynia?!
PS Fryzura (a raczej tupecik) Colla wygląda idiotycznie.