Rok 2008 należy zdecydowanie do super-bohaterów. Nic dziwnego, w końcu ludzie są żądni efektów specjalnych, humoru i odrobiny amerykańskiego patriotyzmu. Dlatego Iron Man czy Incredible Hulk miały wysokie notowania zarówno w kraju jak i za granicą. Choć prawdziwa rewolucja dopiero nadchodzi. Na szumnie zapowiadanego Mrocznego Rycerza czeka cały tłum fanów Batmana, a na drugą część Hellboya wszyscy oczarowani Labiryntem fauna Guillerma del Toro. Zanim jednak do tego dojdzie, hollywoodzcy twórcy postanowili przedstawić widzom kolejnego herosa - Johna Hancocka.
Hancock, grany przez Willa Smitha, to bezdomny pijak wałęsający się po ulicach Los Angeles. Z chęcią wypije whisky i uśnie na ławce przy najbardziej ruchliwej ulicy. Hancock nie jest jednak zwykłym "żulem". Z niewiadomego źródła odziedziczył supermoce, dzięki którym może zwalczać przestępczość w Mieście Aniołów. Jednakże nie ma on na to ochoty, więc przez swoją niechlujność naraża metropolię i jej mieszkańców na większe zagrożenie niż robią to sami przestępcy. Nic dziwnego, że ludzie za nim nie przepadają. Pewnego dnia ratuje początkującego specjalistę od PR-u, który pragnie się odwdzięczyć i charytatywnie poprawić wizerunek Hancocka w mediach.
Hancock miał ogromne szanse stać się parodią, a nawet satyrą na oklepany schemat amerykańskich superprodukcji o herosach. I początek filmu napawa nas nadzieją, że właśnie tak będzie. Osobą, która posiada supermoce jest nielubiany przez społeczeństwo typowy antybohater. Charakteryzują go zwykłe ludzkie uzależnienia oraz cechy postaci byronowskiej - gburowatość, odizolowanie od społeczeństwa i traktowanie jako odmieńca. Ray, ww. specjalista od PR-u, chce zmienić jego wizerunek poddając Hancocka resocjalizacji w więzieniu. Można tu doszukiwać się symboliki. Tak samo jak główny bohater potrzebuje zmian, tak poziom hollywoodzkiego kina tego gatunku wymaga solidnej odnowy. Niestety, wraz z postępem fabularnym odkrywamy, że nie otrzymaliśmy tego, czego oczekiwaliśmy.
Większość krytyków uporczywie twierdzi, że Will Smith był do tej roli stworzony i zagrał ją świetnie. Niestety nie potrafię zgodzić się z tymi opiniami. Aktor przyjmuje taktykę Nicolasa Cage'a stosując grę "jednej miny". Na początku sprawdza się to znakomicie. Pijany bohater o zmieszanym wyrazie twarzy zwraca się do przechodniów, jakby był zmęczony i zirytowany ludźmi. Lecz charakter Hancocka się zmienia, a nie widać tego po jego twarzy. W dalszym ciągu pozbawiona jest jakichkolwiek emocji, gdy odkrywa o sobie przerażającą prawdę, a nawet w ostatniej scenie "pojednania" i przesłodzonego happy endu. Tym samym, czyny głównego bohatera nie wydają się być wiarygodne. Poddał się resocjalizacji, ale w oczach widza pozostaje postacią płaską, która pomimo wszelkich starań w dalszym ciągu pozostaje niezmienna.
Największy problem mieli jednak scenarzyści ze skategoryzowaniem produkcji. Nie wiedzieli czy z Hancocka zrobić typowy amerykański hit o super-bohaterze czy komediodramat science-fiction z zapędami na kino familijne. Powodem takiej tezy jest absurdalny i wyjątkowo naciągany zwrot akcji odwracający historię do góry nogami. Nie chcę wam zdradzać szczegółów, ale zaprezentowany pomysł sprawia wrażenie, iż to jedna z produkcji zraniona w wyniku strajku scenarzystów. Poprzez wprowadzenie wątku miłosnego, obraz niepotrzebnie staje się ckliwy, nudny i do bólu przewidywalny. Przyjmuje schemat zwykłej amerykańskiej komedii z pojawiającym się kryzysem i próbą jego zwalczenia. Panowie - nuda!
Wielu ludzi może uznać, że Hancock nie został doceniony przez widzów i krytyków. W końcu twórcy zwalczali schemat typowej produkcji o super-bohaterze - główna postać nie jest lubiana przez społeczeństwo i nawet nie ma jednego konkretnego złoczyńcy do ścigania. Niestety przegrali walkę. Zamiast kreować styl zupełnie nowego kina, sami wpadają we własne sidła i zakańczają całość w sposób stereotypowy. John Hancock nie jest więc dobrym produktem marketingowym jak Batman, Superman czy Spiderman. To jedynie luźny film na wakacje do jak najszybszego zapomnienia.