Pozytywne zaskoczenie – tak najkrócej można opisać debiutancki solowy album Harry’ego Stylesa. Tego, który do niedawna znany był głównie jako członek nadzwyczaj popularnego boysbandu One Direction.
OCENA
Jeśli chodzi o One Direction, to przyznam, że byłem totalnym ignorantem. O ile wiedziałem o ich istnieniu, tak praktycznie nie znałem żadnego ich kawałka. Ale przed zabieraniem się za pisanie o solowej płycie Harry’ego Styles’a sięgnąłem po kilka ich najbardziej znanych hitów. Skala popularności tej grupy lekko mnie zszokowała. Nie chodzi tu nawet o poziom ich muzyki (w swoim gatunku nie taka tragiczna). Raczej o fakt, że w XXI wieku pośród nastolatków nadal może funkcjonować moda na boysbandy. Ale to tak na marginesie.
Muzyka popularna zna liczne przykłady członków przeróżnych grup muzycznych, którzy w pewnym momencie odłączali się od macierzystej formacji, próbując rozwinąć swoją karierę solową. I skutki tego były przeróżne.
Najbardziej chyba analogicznym do Styles’a przypadkiem jest Justin Timberlake. Ten w latach 90., paradował w komicznych strojach i dziwnej fryzurze fana makaronów. Razem z kolegami robił z siebie pajaca, wykonując śmieszne układy taneczne i śpiewając marnej jakości dance-popowe szlagiery w N*Sync. I nagle, niespodziewanie grupa się rozpadła u szczytu popularności. A Justin zaczął wydawać (znakomite) solowe płyty i z biegiem lat stał się jedną z najważniejszych postaci muzyki rozrywkowej oraz przede wszystkim dojrzałym artystą pop.
Czy Harry Styles pójdzie tą samą drogą? Jeszcze nie wiadomo. Na razie dopiero co ją rozpoczął, ale słuchając jego debiutanckiej płyty można zacząć wyrokować, że powoli wyrasta nam kolejna, świadoma siebie gwiazda popu, która ma szansę zaserwować muzykę na solidnym poziomie. A do tego pozytywnie zaskakując swoimi inspiracjami.
Już pierwsze dźwięki otwierającego płytę Meet Me in the Hallway przywodzą na myśl skojarzenia ze space’rockowymi balladami z lat 60. i 70. Oparty na dość skromnej aranżacji na gitarę akustyczną i solidną linię basu kawałek brzmi jakby został wyjęty z jednej z pierwszych płyt Floydów bądź solowych dokonań George’a Harrisona (!).
Kolejny utwór, znany z mediów pierwszy singiel Sign Of The Times, to równie spokojna co poprzednik, stonowana i przejmująca zarazem ballada, tym razem oparta w dużej mierze na fortepianie i pięknej linii melodycznej. Brzmi trochę tak jakby scalić najlepsze dokonania Eltona Johna i Davida Bowie’ego. Naprawdę nie przesadzam. Sam jestem zdziwiony tym, jak dojrzałą muzykę prezentuje "koleś z boysbandu" w dodatku trochę smarkaty (rocznik ’94). Muzyczne punkty odniesienia Harry’ego Stylesa oraz ambicje na jego debiutanckiej płycie robią realne wrażenie i potrafią imponować.
Jedziemy dalej – utwór Carolina w pierwszych taktach brzmi, jakby był jakimś zagubionym i niepublikowanym wcześniej kawałkiem Beatlesów z czasów "Help!". Kiwi to żywy hołd dla Zeppelinów zmieszany z wpływami muzyki Arctic Monkeys. Ever Since New York brzmi jak jeden z lepszych kawałków The Eagles. Z kolei fantastycznym Woman nie pogardziłby Prince (rytmicznie przypomina też Bennie and the Jets Eltona Johna, podobnie jak Woman prowadzony przez mocny fortepianowy riff).
Chylę czoła i biję się w pierś przed tym, jak bardzo Harry Styles zagrał na nosie takim jak ja, czyli ludziom, którzy z góry wrzucili go do szufladki "ten z One Direction".
Mało kto spodziewał się, że nagra płytę jakiej nie oczekiwali nie tylko ludzie unikający boysbanów szerokim łukiem, ale też zapewne i sami fani Styles’a oraz One Direction. Cała płyta "Harry Styles" to właściwie jeden wielki hołd dla rocka 70., brzmiący przy tym bardzo współcześnie. Wątpię jednak, by którakolwiek jego młoda fanka słuchała kiedykolwiek klasycznych płyt Davida Gilmoura czy George’a Harrisona oraz była obeznana ze space rockiem.
Ale to tylko plus, dzięki któremu młode pokolenie słuchaczy będzie miało okazję poznać najlepszą dekadę muzyki oraz być może odkryć wykonawców jakich wcześniej nie znali.
Ale "Harry Styles" jako płyta zaskakuje nie tylko pod kątem inspiracji gatunkowych, ale i brzmienia. To album mocno stonowany, raczej unikający bombastycznych kompozycji, skromny aranżacyjnie, spokojny, w dużej mierze oparty na balladach i utworach w średnim tempie.
Nie znajdziemy tu zbyt wiele oczywistych "popowych hiciorów". Nie jest to też płyta ewidentnie taneczna czy imprezowa. To klasyczny album do słuchania. A takowe nieczęsto wypuszczają młodzi artyści. Skupieni są oni bowiem na robieniu wokół siebie jak najwięcej szumu oraz zatrudnianiu najbardziej wypasionych producentów.
Młody wokalista nie tylko udowadnia, że ma świetny gust i spogląda we właściwie kierunki. Ma też naprawdę dobry głos (wspomniany wcześniej Sign Of The Times to najlepszy tego przykład).
Do tego Styles jest już na tyle świadomym wykonawcą, że dobrze wie, iż stworzenie dobrego albumu zakłada zaproszenie do współpracy znakomitych muzyków i producentów. I taką oto solidną ekipę udało mu się zebrać.
Album "Harry Styles" to świetny przykład na obserwowanie dojrzewania muzyka I, miejmy nadzieję, przepoczwarzanie się Harry'ego w artystę. Solowy debiut, jakkolwiek dobry, jest bowiem dopiero pierwszym krokiem. Pierwszym krokiem w kierunku budowania swojej własnej tożsamości.
Póki co, jedynym większym zarzutem, jaki mógłbym mieć do solowego debiutu Styles’a, jest fakt, że na dobrą sprawę nie wnosi nic nowego. Wprowadza lekki powiew świeżości na obecnym firmamencie muzyki pop, ale sam w sobie jest jednak trochę wtórny. Stanowi bowiem składankę znanych i sprawdzonych schematów pop rockowych albumów, do których się odnosi. Ale poza tym, nie mam więcej wątpliwości.