Wczoraj wieczorem w Polsacie mogliśmy obejrzeć pierwszy odcinek znanego programu Idol. Od emisji ostatniej edycji programu minęło ponad 10 lat. Jak po takim czasie sprawdza się szukanie nowych talentów polskiej sceny muzycznej?
OCENA
Cóż, niestety jestem w stanie stwierdzić, że nijak. Pierwszy odcinek Idola nnie wywołał we mnie sentymentu i nie zachęcił mnie, by śledzić w telewizji nową edycję show. A składa się na to kilka powodów.
Po pierwsze, to znowu muzyczny talent-show
Tak, rozumiem, ten argument może nie brzmi zbyt przekonująco, bo czego ja się właściwie spodziewałam po nowej edycji Idola? Ano niczego dobrego, w tym cały szkopuł. Przygotowanie kolejnego sezonu muzycznego programu, którego celem jest usilne produkowanie nowych polskich gwiazd, jest dla mnie co najmniej bezsensowne. Może nie z punktu widzenia tych potencjalnych gwiazd, ale dla mnie jako widza to zwyczajna nuda. Tak jak nudny stał Mam Talent!, w którym też nie wiedzieć czemu znowu promowano ludzi, którzy śpiewają. I tańczą. Programów poświęconych muzyce, nawet jeśli ich celem nie była promocja młodych talentów, oraz tańcowi było już tyle, że te zaczynają zwyczajnie wychodzić bokiem.
Po drugie, nieciekawe jury
No dobra, Elżbieta Zapendowska jest jak najbardziej na miejscu i chociaż paradoksalnie wydaje się zupełnie niemedialna w celebryckim rozumieniu tego słowa, w tego typu show odnajduje się świetnie. I ma naprawdę znakomite poczucie humoru. Ewa Farna jest sympatyczna. To dziewczyna z werwą, czuć od niej pozytywną energię. Ona jest przebojowa, pewna siebie i świadoma siebie. I to się ceni.
Natomiast dwaj pozostali panowie... Lider zespołu Video, Wojciech Łuszczykiewicz, jest postacią, niestety, niezmiernie irytującą. Jego autoironiczne żarty, świadczące jednak o daleko posuniętym narcyzmie, a przynajmniej o takiej medialnej pozie, są straszne. I nie chcę więcej do tego wracać. Sztuczność i wymuszenie rażą. Janusz Panasewicz, członek Lady Pank, po prostu jest. Czasem spojrzy z zadowoleniem na jakąś atrakcyjniejszą dziewoję, która śpiewa. Tak, to by było na tyle.
Po trzecie, nabijanie się z uczestników w sposób niewybredny
Ja doskonale rozumiem, że nikt ich tam nie zapraszał. Wiem, że przyszli sami, niektórzy wrecz proszą się o to, żeby zrobić z nich idiotów. Ale... serio? Naprawdę trzeba dwadzieścia razy zwrócić uwagę na to, że jakaś tam dziewczyna na duży biust, który odsłania olbrzymi dekolt? Naprawdę trzeba seksualizować wszystkich, żeby było - hehe - śmiesznie? To jest zwyczajnie niesmaczne. Zresztą tak jak przedstawienie w ten sposób Ewy Farny. Rozumiem, choć jest to przykre, że nierzadko muzykę sprzedaje się - za przeproszeniem - cyckami i dupą, ale to może być w takim programie śmieszne za pierwszym razem. Nie za piećdziesiątym.
Po czwarte, 2 godziny. Tak, dwie bite godziny
Już w połowie byłam znudzona. Razem z blokiem reklamowym pierwszy odcinek Idola trwał dwie godziny. Rozpoczął się o godzinie 20:00, a zakończył o 22:00. To zdecydowanie za dużo jak na jeden raz. Zmęczyłam się, wynudziłam, kilka razy odczułam zażenowanie. Zaśmiać też się kilka razy zaśmiałam, ale niestety nic nie porwało mnie na tyle, żeby zasiąść przed telewizorem ponownie.
Idol w 2017 roku to po prostu odgrzewany kotlet.
Nic poza tym. Rozumiem, że ponownie znajdą się fani tego typu rozrywki, ale dla mnie format się wyczerpał. Wyniki oglądalności mówią zresztą same za siebie - ludzie chcą Idola oglądać. Pytanie tylko, czy to zainteresowanie utrzyma się w trakcie trwania programu. Jeśli tak: win-win. Ja oglądać nie będę. Ale jeśli program da nam kolejną Brodkę, to obrażać też się nie będę.
Grafika główna: materiały promocyjne producenta