Pierwszy sezon serialu Iron Fist został przez (prawie) wszystkich uznany za najgorszą produkcję od Marvela i Netfliksa. Jak radzi sobie druga seria?
OCENA
Ledwo mi się udało. Na początku myślałem, że to kwestia wyjątkowo późnej pory, następnie przez głowę przetoczyła mi się myśl, że powinienem wlać w siebie więcej kawy. Później rozważałem zastosowanie zapałek, które podtrzymają mi powieki. W najbardziej kryzysowym momencie zacząłem szukać w popularnym serwisie aukcyjnym tego urządzenia z Mechanicznej pomarańczy, które utrzymywało uwagę głównego bohatera na wyświetlanym obrazie.
Iron Fist jest nudny.
Jakoś jednak dałem radę, a gdy zajrzałem do zakładki “odcinki” okazało się, że to dopiero 6. epizod, a ja ostatni raz byłem chyba tak śpiący w okresie niemowlęcym. I dzisiaj, gdy piszę te recenzję, nawet jestem tym trochę zaskoczony, bo 2. sezon serialu jest o niebo lepszy niż poprzednia seria.
Zapowiedź tego, co się wydarzy widzieliśmy na samym końcu pierwszej serii. Joy i Davos postanawiają połączyć siły i wspólnie zemścić się (chociaż motywacji jest znacznie więcej) na swojej rodzinie, której punktem wspólnym jest właśnie Danny Rand. Ich plan jest prosty w założeniach, ale dość trudny do wykonania w praktyce, bo chcą pozbawić głównego bohatera jego największych atutów. Jednocześnie nie planują go zabić. Dodatkowym celem Joy jest zemsta na rodzonym bracie, który będzie dostawał rykoszetem na skutek jej działań.
Trzeba przyznać, że Netflix tym razem się postarał.
Duet Davos i Joy to nieźli przeciwnicy. Powiedziałbym nawet, że jedni z najlepszych, jakich wydał Netflix w swoich superbohaterskich serialach. Faktem jest jednak, iż w pewnym momencie przyćmiewa ich inna postać. Walker – bohaterka grana przez Alice Eve – jest nie tylko nieźle napisana, ale również wnosi do produkcji coś, czego serialowym produkcjom Marvela ostatnio bardzo brakuje - nieprzewidywalność.
To chyba najmocniejsza i najbardziej interesująca cecha serialu. Tam, gdzie nie ma tytułowego Iron Fista, tam fabuła zaczyna robić się bardziej interesująca. A problemy i motywacje bohaterów zaczynają angażować. Świetnie napisany Ward – którego sportretował Tom Pelphrey - nie tylko bawi, ale też sprawia, że trudno mu nie współczuć. 2. sezon doskonale go uzupełnia, a droga, którą przechodzi, jest kompletna. Dość powiedzieć, że ostatnie sceny z jego udziałem niemalże wyciskają łzy.
Gdy nie ma Iron Fista, serial błyszczy.
Bohaterowie drugoplanowi są rewelacyjni, fabuła ma satysfakcjonujący (niemalże) finał, sceny akcji są ciekawe - chociaż jest ich zdecydowanie za dużo - a dodatkowo główni przeciwnicy superbohatera są wiarygodni. Co w takim razie nie zagrało? Serial jest koszmarnie poprowadzony i zwyczajnie za długi. Rozmowy między bohaterami sprawiają wrażenie, jakby miały się nie skończyć. A gdy już wydaje się, że jakiś wątek zostanie zamknięty, okazuje się, iż interakcje między nimi nie mają żadnej pointy, żadnego wniosku. Te dialogi, które nie popychają fabuły do przodu, są tu wszechobecne. Mam cały czas wrażenie, jakby spójny scenariusz był rozpisany na 6 a nie na 10 odcinków, a potem ktoś kazał scenarzystom dopisać jeszcze trochę treści.
W pewnym momencie uświadomiłem sobie, że te rozmowy, nawiązania do innych serii i absolutnie bezpłodne wymiany opinii budują we mnie poczucie, że oglądam telenowelę. Że nie zastanawiam się na problemami Iron Fista, tylko czekam na jakieś nawiązanie, obserwuję wprowadzenie do wyzwania, któremu bohaterowie będą musieli sprostać za kilka godzin.
2. sezon jest znacznie lepszy od premierowej serii.
Powiem zupełnie szczerze, że scenarzyści stanęli na wysokości zadania i pozbyli się większości problemów, które trapiły poprzedni sezon. Iron Fist pada jednak ofiarą tego, jak skonstruowany jest świat i tego, jakie ograniczenia narzuca na niego dotychczasowa formuła. Dlatego produkcję mogę polecić tylko fanom superbohaterów od Marvela i Netfliksa.