„Jak zostałem gangsterem. Historia prawdziwa” chce zmienić obraz przestępców w polskim kinie. Sprawdziłem, jaki on w ogóle jest
Twórcy nowego filmu pt. „Jak zostałem gangsterem. Historia prawdziwa” zapowiadają chęć stworzenia nowego obrazu kina kryminalnego w Polsce po okresie dominacji dzieł Patryka Vegi. Czy to w ogóle możliwe? I jaki był właściwie na przestrzeni lat typowy gangster w rodzimych produkcjach filmowych?
Filmy gangsterskie to gatunek o długiej historii i równie obszernej liście wartościowych produkcji. Na filmach tego typu niektórzy najsłynniejsi twórcy z Hollywood zbudowali swoje kariery, by wspomnieć tylko Martina Scorsese, Quentina Tarantino czy Francisa Forda Coppolę. Każdy z nich pracował na wczesnym etapie nad innymi gatunkami filmowymi, ale bardzo możliwe, że znaczna większość widzów zaczyna przygodę z ich twórczością od „Chłopców z ferajny”, „Pulp Fiction” i „Ojca chrzestnego”.
W Polsce twórcy ani za PRL-u, ani w latach 90. nie mogli liczyć na podobne możliwości i budżety, co ich amerykańscy koledzy. Nie oznacza to jednak, że nawet w ideologicznie nacechowanym socjalistycznym kinie nie powstawały historie o gangsterach, kasiarzach i włamywaczach. W pierwszych latach utarło się jednak, że tego typu postaci muszą się pojawiać jako antagoniści. Dopiero w latach 80. zaczęto z dużym powodzeniem angażować ich do głównych ról w komediach kryminalnych oraz dramatach psychologicznych.
Lata 80. to był zresztą pierwszy okres popularności filmów o przestępcach. To właśnie wtedy powstały „Vabank” (i jego sequel), „Wielki Szu” czy „Krótki film o zabijaniu”.
To właśnie dwie produkcje w reżyserii Juliusza Machulskiego są najczęściej wspominane przez widzów po tylu latach. Postaci Kwinto i Kramera do dzisiaj budzą emocje wśród fanów „Vabank”, a pojawiające się w obu częściach dialogi weszły na stałe do potocznego języka (ten akurat element stał się zresztą ważną cechą gangsterskiego kina również w III RP). W jaki sposób prezentowano jednak kryminalistów w polskim kinie? Nie sposób wskazać jednego, kanonicznego portretu, ale w pewnym uproszczeniu można wskazać na dwie moralne skrajności prezentowane w tamtych produkcjach.
Po jednej stronie stali protagoniści. Zwykle inteligentni, często doświadczeni, wygadani i wykorzystujący swoje nadzwyczajne umiejętności do zdobywania majątku, ale raczej bez wyrządzania krzywdy niewinnym ludziom. Byli oni jak bardziej cyniczny Robin Hood. Okradali bogatych, naiwnych i proszących się o to, tylko że zdobytych bogactw nie raczyli potem oddać biednym. Po drugiej stronie barykady znaleźć można było z kolei „prawdziwych” bezwzględnych kryminalistów. Takich, którzy nie mają za grosz honoru, wykorzystują innych, stosują przemoc, a nawet morderstwo (choć to raczej tylko w ostateczności). W gruncie rzeczy były to dosyć naiwne portrety zorganizowanej przestępczości, nawet jeśli nie całkowicie czarno-białe. Oczywiście wyjątkiem od tego opisu jest „Krótki film o zabijaniu”, ale tutaj pod płaszczykiem historii morderstwa Kieślowski opowiadał moralną przypowieść o sensie winy i zbrodniczym, pozbawionym współczucia systemie.
Kolejna dekada przyniosła bardziej bezpośrednie i mocniejsze produkcje, choć wciąż przeważnie łączące kino gangsterskie z komedią.
Powstałych w kolejnych piętnastu latach filmów właściwie nie trzeba przedstawiać szerokiemu gronu odbiorców, bo wszystkie zapisały się na stałe w zbiorowej wyobraźni Polaków. „Kiler”, „Chłopaki nie płaczą”, „Psy”, a później też „Poranek kojota”, „E=mc²” i „Vinci”. Wszystkie produkcje w mniejszym (seria Władysława Pasikowskiego) lub większym stopniu łączyły elementy komediowe z gangsterskimi. W czasach, gdy mafie pruszkowska i wołomińska walczyły o wpływy, a egzekucje wysoko postawionych przestępców stawały się coraz częstszym zjawiskiem, cała Polska zaśmiewała się z popkulturowej wersji polskiego przestępcy.
W tej dekadzie utrwaliło się kilka odrębnych obrazów rodzimego gangstera. Do poszczególnych podgrup należeli bezwzględni biznesmeni, żyjący ponad stan mafiozi, wyszkoleni zabójcy na zlecenie oraz tzw. młode wilki. Każda z nich charakteryzowała się innymi cechami wzbudzającymi rozbawienie widzów. Bogaci biznesmeni byli chciwi i często uważali się za sprytniejszych niż w rzeczywistości, obwieszający się złotymi łańcuchami szefowie mafii mieli fatalny gust i niski iloraz inteligencji, cyngle okazywali się często fajtłapami, a młodzi gangsterzy byli przeważnie mocni tylko w gębie.
Popkulturowa siła tych portretów utrzymuje się do dziś, dlatego zarówno filmy Patryka Vegi, jak i „Jak zostałem gangsterem. Historia prawdziwa” korzystają z niektórych ich elementów.
Film Macieja Kawulskiego dosyć mocno opiera się na postaci gangsterskich młodych wilków, choć tym razem traktując ich jak najzupełniej poważnie. Łatwo zresztą wyczuć, że reżyserowi bliższa jest estetyka nastawionych na poważniejszą fabułę „Psów” czy „Vinci” niż stricte komedii. W młodych przestępców operujących pod dowództwem głównego bohatera produkcji wcielają się m.in. Tomasz Włosok i Józef Pawłowski. Ten ostatni wprost zaznaczył zresztą, jaka wizja przyświecała twórcom „Jak zostałem gangsterem”:
Wcielam się w jednego z członków gangu głównego bohatera. To człowiek zdeterminowany, świadom tego, jakie ma możliwości w rękach i skory do używania w razi potrzeby mocnych środków. Wyzwaniem było zachowanie atmosfery powagi wokół działań naszych gangsterów. Mam wrażenie, że w polskiej popkulturze utarł się obraz mafii krzykliwej, wulgarnej i nierzeczywistej. My staraliśmy się pokazać grupę ludzi, którzy w trudnych warunkach starają się robić rzeczy poważne i są w tym dosyć skuteczni. Nasza mafia jest skryta, często zdesperowana, ale też inteligenta - podkreślił Pawłowski.
Nie trudno się domyślić, że stwierdzenie dotyczące wulgarnej i niepoważnej mafii dotyczy głównie najbardziej popularnego w ostatnich latach kina Vegi (choć z pewnością swoje korzenie takie myślenie o kinie kryminalnym zapuściło jeszcze w latach 90.). Pierwszy film policyjny tego twórcy, czyli „Pitbull” był jeszcze historią robioną całkiem serio. W kolejnych latach Patryk Vega postawił jednak pokazać wady rozmaitych grup społecznych w olbrzymiej hiperboli, uproszczeniu i z podkręconymi do oporu bohaterami. Efekty okazały się bardzo popularne, choć członków zorganizowanych grup przestępczych z kolejnych części „Pitbulla” i „Kobiet mafii” nikt przy zdrowych zmysłach nie odbiera jak realnych ludzi.
To zjawisko nie została zresztą wykreowane tylko przez Vegę. Bohater „Jak zostałem gangsterem” wprost o wymyślanie bzdur oskarża Jarosława Sokołowskiego ps. „Masa”.
W tym sensie debiutujący dzisiaj w kinach film stara się wyrwać opowieść o ludziach decydujących się na życie poza prawem ze szponów przesady, konfabulacji i najzwyczajniejszych w świecie kłamstw. Przenieść akcenty z głupich scenek wzbudzających śmiech zażenowania z powrotem na poziom wyższych stawek i prawdziwego zagrożenia. Na ile się to udaje, pozostaje kwestią do debaty (naszą recenzję „Jak zostałem gangsterem. Historia prawdziwa”znajdziecie TUTAJ), ale trzeba przyznać, że podtytuł wskazujący na prawdziwość historii nie jest w tym wypadku tylko marketingowym chwytem. Co nie oznacza, że nie brakuje tutaj momentów komediowych, lekkich i przede wszystkim fabularyzowanych:
„Jak zostałem gangsterem” opowiada wielką, prawdziwą, niezwykle inspirującą historię żyjącego człowieka. Ja bardzo lubię biografie, a jeżeli mogę do nich dołożyć trochę lekkości, którą sam cenię w kinie, to jest idealnie. W wypadku tego projektu nie było między nami a pierwowzorem bohatera napięć i wykłócania się o pojedyncze zdania: „Bo ja powiedziałem inaczej”. Zdawaliśmy sobie wszyscy sprawę, że musi stworzyć opowieść, która na koniec dnia będzie prawdziwa, ale my pomożemy przez te mocne sceny przejść widzom, a tym lekkim i błahym momentom nadać pewien pietyzm - zaznaczył reżyser Maciej Kawulski.