Jessica Jones nie założyła superbohaterskiego wdzianka i nie gania nocami po ulicach Nowego Jorku za przestępcami. Nadal żyje w odosobnieniu i pracuje jako prywatny detektyw. Stała się też, chyba nawet nieświadomie, symbolem walki o równouprawnienie kobiet w Marvel Cinematic Universe.
OCENA
W poniższej recenzji pierwszych pięciu odcinków 2. serii Jessiki Jones staram się unikać spoilerów.
Po krótkim team-upie w serialu The Defenders z Daredevilem, Lukiem Cage’em i Iron Fistem, bohaterka wróciła do swojego zapuszczonego biura. Nadal nocami chleje na umór, rano - zamiast użyć pasty do zębów - ładuje do gardła energetyki, a w ciągu dnia śledzi niewiernych kochanków.
Jessica Jones jest wiecznie wściekła i próbuje po prostu wiązać koniec z końcem.
Dla widzów, których bohaterka zaczęła męczyć swoim wiecznym naburmuszaniem się, grymasami i niekontrolowanymi wybuchami agresji, nie mam dobrych wiadomości. Jessica Jones nie pozbyła się swojego temperamentu. To ciągle ta sama kobieta, której przygody śledziliśmy półtora roku wcześniej.
Nie zmieniła się zbytnio przez te kilka miesięcy, które upłynęły w fikcyjnym uniwersum od poprzedniego sezonu. Cały czas nie może sobie wybaczyć tego, że zabiła Killgrave’a. Jess znów musi mierzyć się z demonami przeszłości. Co ciekawe, serial zgrabnie pomija wydarzenia z The Defenders.
Netflix w 2. sezonie Jessiki Jones pomija to, co najciekawsze.
Przez kilka miesięcy bohaterka rozwiązywała kolejne sprawy i właśnie tę jej codzienną pracę chciałbym zobaczyć. Widzom nie jest pisane przyglądanie się jej codzienności. Nowa seria zaczyna się w momencie, gdy w życiu Jessiki zaczyna się dziać coś nowego. Ma to związek z jej przeszłością i uzyskaniem przez nią nadzwyczajnych zdolności.
Pierwsze odcinki mnie pod tym kątem nieco rozczarowały. Miałem nadzieję, że w tym roku Jones uda się rozliczyć z przeszłością i w kolejnej serii ruszymy razem z nią prosto w nową przygodę. Na to jednak za wcześnie, a zanim wreszcie uwolni się od wpływu swojego nemesis, musi wyciągnąć kilka trupów z szafy.
Tyle dobrego, że fabuła jest wiarygodna, a historia wciąga.
Po pogodzeniu się ze ścieżką, jaką obrali scenarzyści, nie narzekam na tempo akcji ani grę aktorską. Co prawda Netflix przy produkcjach zwykle wykładał się w połowie, więc moja opinia po seansie całości może się zmienić, ale jak na razie narracja nie nudzi i nie wywołuje zażenowania (tak jak Iron Fist).
Widzów może jednak nudzić coś innego. Specyficzna maniera mówienia Jessiki i jej zachowanie w pierwszym sezonie oglądałem z rozbawieniem. Jednak co za dużo, to nie zdrowo. Mam nadzieję, że bohaterka zacznie wreszcie dojrzewać na naszych oczach. Nawet najlepszy dowcip nudzi za setnym powtórzeniem.
Jessice Jones brakuje subtelności.
Mówię tutaj zarówno o bohaterce, jak i całym serialu. Marvel kolejny raz próbuje powiedzieć widzom coś ważnego, ale robi to niezgrabnie. Zamiast zostawić widzom czas na domysły i miejsce interpretację, czasem gubi odcienie szarości, co spłyca ważkie tematy.
Na plus należy jednak zaliczyć to, że Marvel wreszcie zaczął te trudne tematy poruszać. W ogólnym rozrachunku serial zresztą nie jest zły i ogląda się go przyjemnie. Jessica Jones w 2. sezonie nie wprowadza nowej jakości do Marvel Cinematic Universe, ale okay, a ja po prostu bym chciał, by serial był jeszcze lepszy.
Bóg jest kobietą
Zwykle, jeśli popkultura przedstawia postać Boga, jest on poważnym starcem. W końcu to Bóg-ojciec. Jessica Jones tej postaci naturalnie nie wprowadza, ale gdy tylko bohaterki zaczynają rozmowę o sile wyższej, wypowiadają słowa ona i jej. I to tak, by tę płeć podkreślić.
Bohaterek swoją drogą jest tutaj całkiem sporo. Są w dodatku różnorodne, interesujące, przekonujące. Netflix tym razem do rozpisania postaci się naprawdę przyłożył. Pomimo pewnej przewidywalności i wykorzystania archetypów, pierwsze epizody dają nadzieję na wymknięcie się schematom.
W serialu powracają znane postaci i pojawia się kilku nowych graczy.
Jessica nadal przyjaźni się dziennikarką radiową Trish, której wyższe sfery nie chcą wypuścić z objęć. Obie kobiety razem starają się rozwiązać zagadkę związaną z przeszłością Jones, przez co wpadają w niebezpieczeństwo. Ich relacja jest jednym z najjaśniejszych punktów serialu. Dialogi momentami bawią do łez.
Trish wyrasta zresztą na ciekawą bohaterkę. Bardzo podoba mi się motyw rozwoju jej kariery zawodowej. Jest zdeterminowana, by osiągnąć sukces, ale chce dojść do niego sama. Trafiła na partnera, który to rozumie, a ich rozmowy zdają się trafną diagnozą problemów kobiet w naszym, prawdziwym świecie.
Z kolei data premiery ustalona na 8 marca wysyła jasny sygnał: serial jest prezentem Netfliksa na Dzień Kobiet.
Jessica Jones to nie tylko kolejna produkcja zapychająca ramówkę. Jest tym samym dla żeńskiej publiki, czym kinowa Czarna Pantera jest dla afroamerykańskiej społeczności: dowodem na to, że aktorskie filmy i seriale na podstawie komiksów nie muszą być kierowane wyłącznie do fanbojów.
Z zasady jestem przeciwny zmienianiu wytworów popkultury w światopoglądowe manifesty. Widać zaś wyraźnie, że Jessica Jones z założenia ma nie tylko bawić, ale również łamać stereotypy. Oczywiście dla kontrastu główna bohaterka nie reprezentuje sobą tej stereotypowej kobiecości.
Ze skrajności w skrajność
Jess momentami aż na siłę przypisywane są zachowania równie stereotypowego chama płci męskiej. Pije na umór, odnosi się impertynencko do innych, zraża do siebie ludzi. Trochę jak Punisher. Oczywiście to ona podrywa facetów w knajpach i to ona zaciąga ich do barowej łazienki.
W takim przedstawieniu postaci kobiecej nie ma oczywiście nic zdrożnego - problem w tym, że Jones momentami zaczyna wyglądać karykaturalnie. Netflix zdaje się nie doceniać swoich widzów i raz za razem upewnia się, czy poprawnie zrozumieli przekaz, jaki ma płynąć z serialu.
W historii istotną rolę odgrywa też wątek będący bardzo trafnym komentarzem dla akcji #metoo.
Ciekaw jestem, na ile jest reakcją na zeszłoroczne skandale w Hollywood dotyczące przypadków molestowania seksualnego w branży filmowej, a na ile integralną częścią opowieści planowaną od dawna. Na szczęście akurat ten motyw nie wygląda na doklejony na siłę i tutaj już udało się zachować i umiar, i dobry smak.
Podoba mi się sposób, w jaki Jessica Jones jako serial podchodzi do tego tematu. Przy nazywaniu Boga kobietą, w taki sposób, by widz tego nie przegapił, miałem na twarzy leciutki grymas zażenowania, tak wątek molestowania seksualnego będący integralną częścią fabuły poprowadzony został bardzo dobrze.
Jessica Jones w dodatku brutalnie traktuje social media.
Serial pokazuje kult celebrytów i wpychanie się przez fanów i media z butami do ich prywatnego życia z perspektywy sławnej osoby. Bez ogródek mówi nam, że sposób, w jaki współczesne społeczeństwo korzysta z mediów społecznościowych i internetu, jest niewłaściwy. Trudno się z tym nie zgodzić.
Innych ciekawych motywów, które porusza serial pod płaszczykiem prostej opowieści o superbohaterce, jest jeszcze kilka. Do serialu wraca Carrie-Anne Moss, której postać - dojrzała prawniczka, kobieta sukcesu - z dnia na dzień gubi grunt pod nogami i musi zmierzyć się ze swoją śmiertelnością.
Jessica Jones rozwija stare postacie i wprowadza nowe.
Oprócz wiernego Malcolma, który z narkomana staje się na naszych oczach równorzędnym partnerem Jessiki, w serialu pojawia się jej nowy sąsiad. Nie trzeba było długo czekać, by Jones zraziła mężczyznę do siebie. Ich relacja jednak ewoluuje i to w nie całkiem oczywistym kierunku.
Pojawia się też interesujący biznesowy rywal Jessiki, którego Jones - oczywiście - już na wstępnie nastawiła do siebie wrogo. Blado wypadają jednie w tym wszystkie klasyczne czarne charaktery, których w pierwszych odcinkach praktycznie nie było. W tym przypadku Marvel ponownie poszedł po linii najmniejszego oporu.
Tajemnicze badania, szaleni naukowcy? Litości. To widzieliśmy już zbyt wiele razy. Nie bez powodu jednak wspominam o typowych komiksowych złoczyńcach na końcu. Brak antagonisty na miarę Lokiego czy Kingpina jest odczuwalny, ale Jessica Jones w ogólnym rozrachunku i tak się broni.