REKLAMA

Jestem Legendą

Ostatni człowiek na świecie… Postarajcie wczuć się w taką właśnie rolę. Jesteście sami, nie ma nikogo innego. Tylko wy, opuszczone samochody, zarośnięte ulice, otwarte sklepy i puste mieszkania. Daje to teoretycznie nieskończone możliwości. W końcu można wziąć sobie nowego Mustanga na własność, wypić w barze wymarzonego drinka za darmo, postrzelać sobie z policyjnego obrzyna czy pożyczyć ze sklepu konsolę nowej generacji, plazmę i Mass Effect. Wszystko to jednak blaknie w obliczu dobijającej, pożerającej pustki wywołanej samotnością. W końcu po co coś robić, cokolwiek, jeżeli nie ma z kim i dla kogo?

Rozrywka Blog
REKLAMA

W takiej właśnie sytuacji znalazł się doktor/pułkownik Robert Neville. Ostatni żyjący człowiek krąży pośród wyludnionego Nowego Jorku, za wszelką cenę starając się odnaleźć inne osoby, oraz jak najbardziej uporządkować oraz znormalizować swoje życie. Neville gra w golfa na skrzydle myśliwca, pożycza i odnosi filmy z wypożyczalni DVD, trenuje swoje ciało, słucha Boba Marleya oraz chodzi na spacery ze swoim (jakże rozumnym!) psem. Ale tak naprawdę jest tylko o włos od załamania nerwowego (czego potem jesteśmy świadkami). Ale jak do tego wszystkiego doszło? Gdzie podziali się inni ludzie?

REKLAMA

Wirus Krippin - wspaniałe osiągnięcie współczesnej medycyny pozwalające wyleczyć wszystkie znane ludzkości odmiany raka. Zastosowane na dziesięciu tysiącach chorych odniosło stuprocentowy sukces. Niestety, tęgie głowy nie przewidziały potencjalnych skutków ubocznych. U podmiotów uratowanym wirusem "K" zauważono niezrównoważone stany emocjonalne, pokrótce określone jako wścieklizna. Chwilę potem umierali. Na ich nieszczęście "wścieklizna" była zakaźna. Przenosiła się poprzez ludzi, zwierzęta a nawet powietrze. Globalna zagłada pierwszej klasy.

"Wirus KV zabił natychmiast 90 % populacji, co daje 5,4 miliarda ludzi. Martwych. Zmiażdżonych i wykrwawionych na śmierć. Mniej niż 1% był naturalnie odporny, co daje 12 milionów zdrowych ludzi. Pozostałe 588 milionów przemieniło się w twoje Nocne Stwory. Poczuli głód, zabijali i żywili się wszystkimi pozostałymi. Wszystkimi. Każda osoba, którą kiedykolwiek znałem jest martwa. Martwa! Boga nie ma…"

Wirus nie tylko uśmiercał populację. Część ludzi przeżyło, niestety, stały się jedynie strzępami swojej dawnej egzystencji. Humanoidalne stwory wykazywały jedynie szczątkowe pozostałości inteligencji. Zachowywały się jak zwierzęta, poruszały się jak zwierzęta, atakowały jak zwierzęta… Bestie rozszarpywały i pożerały ocalałych. W każdej aglomeracji, w każdym mieście, w każdej wiosce. Nikomu nie udało się przeżyć, rzeź przetoczyła się po całym świecie, wirus nie oszczędzał żadnego miejsca. Mimo tego Neville przeżył. Naturalnie odporny znał slaby punkt upiornych stworów; było nim światło słoneczne, mające na nie wręcz zabójcze działanie. Podróżując jedynie za dnia, obwarowując swoje mieszkanie w prawdziwą twierdzę Robert nauczył się, jak radzić sobie z nocnymi maszkarami. Czy jednak takie życie, życie w ciągłym strachu ostatniego człowieka na świecie jest cokolwiek warte?

Główną rolę zagrał tutaj bardzo dobrze znany Will Smith. Osobiście cenię sobie tego aktora, swoją działkę odegrał profesjonalnie, niemniej ni w ząb mi do "Jestem Legendą" nie pasuje. Will to ten typ faceta, który (oczywiście w moim mniemaniu) lepiej nadaje się do jakiejś komediowej roli, ewentualnie kolejnej części "Bad Boys" niżeli faceta wygłaszającego moralne frazesy na temat bycia ostatnim człowiekiem na ziemskim padole i zbawiennym wpływie muzyki na ludzi i miłość. Nie ta osoba w nie tym miejscu, to tak jak gdyby Hannibala Lectera miał zagrać Woody Allen. Coś by z tego było (bo gra niesamowicie), niemniej to już nie to samo… Może to i chamskie tak bezczelnie sklasyfikować biednego Willa, niemniej zdania nie zmienię.

"I am Legend" nie można nazwać horrorem (prędzej filmem katastroficznym) niemniej "momentów" (i nie myślę w tej chwili o brzydkich rzeczach) parę się pojawiło. I tutaj pojawia się kolejne lekko kontrowersyjna sprawa. Każda z maszkar została wygenerowana jedynie za pomocą komputera (przykładowo taki Smeagol to również robota prawdziwego aktora). Daje to dziwny efekt, bowiem choć kreatury poruszają się i wyglądają odpowiednio karykaturalnie, mocno kontrastuje to z pozostałymi, prawdziwymi składowymi filmu. Komputerowe postaci silnie odcinają się na tle makietowej reszty. A przez właśnie tego typu sztuczki horrorowy klimat zawsze gdzieś się ulatnia; taka sprawdzona teza co większych amatorów kina grozy.

Pod względem fabularnym jest… standardowo. Chwytliwy pomysł, ciekawie wykreowany świat po nie tak odległej (w sumie wciąż trwającej) globalnej katastrofie, dwa ciekawe zwroty akcji, przydługawe monety walk z ohydnymi oprawcami, idylliczna, łatwa od odgadnięcia jeszcze w środku filmu końcowa puenta i ogólny happy-end… to nie mogło się potoczyć inaczej, nie w Hollywood.

REKLAMA

Co do muzyki… w trailerze była przepiękna, w filmie prawie jej nie uświadczymy. Buduje tam niby napięcie w kilku scenach, ale niczego pokroju "Requiem dla snu", "Fontanny", "Władcy Pierścieni" czy "Moulin Rouge" nie doświadczymy. A szkoda, bo konkurencyjny pod względem tematu "28 tygodni później" pokazał na tej linii prawdziwy kunszt, o ile można w ogóle mówiąc tak o muzyce w horrorach.

A jak się to ogląda? Z zapartym tchem, przynajmniej na początku. Reżyser umiejętnie zapoznaje nas ze światem, w którym zmuszony jest żyć Robert, a my chłoniemy te wywrócone o 180 stopi życie niczym gąbka. Niestety, im dalej, tym gorzej i bardziej absurdalnie. Neville okazuje się aktywnie przeprowadzać badania nad bestiami, staje się w naszych oczach super doktorem, ponadto (co oczywiście było do przewidzenia od samego początku) "ostatni człowiek na ziemi nie jest całkiem sam". Siedząc w kinie jesteśmy tak samo zadowoleni ze świetnego początku, jak i z napisów końcowych. Reżyser troszkę się zagalopował, z klimatycznej opowieści film zamienił się w pełny wybuchów, łusek, rozbijanych szyb i pościgów film akcji, z tłuczeniem po mordach krwiożerczych oprawców w roli głównej. A szkoda, bo "I am Legend" miało predyspozycje aby stać się czymś więcej niż kolejnym "katastroficznym horrorem sensacyjnym". No trudno, najwyższy czas zobaczyć jak się miewa "Project: Monster".

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA