Brzydszy niż James Bond. Bardziej niezdarny niż Jason Bourne. Głupszy niż Jack Ryan. Johnny English powraca, by tym razem stawić czoła cyber-terrorystom. W filmie, na który nikt nie czekał.
OCENA
Były tajny agent Johnny English wiedzie obecnie spokojne życie z dala od międzynarodowych intryg szpiegowskich. Pracuje jako wykładowca, pod nieuwagą kierownictwa przyuczając swoich młodych uczniów do fachu tajnego agenta. Niestety po latach zostaje wezwany ponownie do służby. Powodem jest cybernetyczny atak terrorystów, w wyniku którego zostaje podana do wiadomości publicznej tożsamość wszystkich brytyjskich tajnych agentów.
Na początek szczere wyznanie. Nigdy nie lubiłem Jasia Fasoli, czyli postaci, w którą wcielał się niegdyś Rowan Atkinson.
Za samym Atkinsonem też właściwie nie przepadam. Lubię brytyjskie poczucie humoru, ale jednak bliżej mi do Monty Pythona albo The Fast Show (jeśli nie znacie, to koniecznie sprawdźcie ten genialny serial). Humor slapstickowy i sytuacyjny, w jakim specjalizuje się Rowan Atkinson, w wersji brytyjskiej jest wprawdzie bardziej szlachetny niż ma to miejsce w wersji amerykańskiej czy nawet polskiej. Ale akurat Jaś Fasola był dla mnie pewnym przekroczeniem granic mojej wrażliwości.
Z tej serii zawsze bił do mnie podprogowo smutny przekaz. Ciągle odbierałem to jako ponurą w duchu historię o samotnym mężczyźnie w średnim wieku, który ma problemy mentalne i kompletnie nie potrafi odnaleźć się w społeczeństwie. Śmianie się z tego, że Fasoli znowu coś w życiu nie wyszło i powinęła mu się noga, to jakoś nie moje klimaty. Przynajmniej nie w tak niefrasobliwej formie.
Piszę o Jasiu Fasoli, gdyż Johnny English, na którym się obecnie skupiam, to tak na dobrą sprawę inkarnacja poprzedniej postaci, która rozsławiła Rowana Atkinsona. Aktor ten ma w swoim zasobie dość ograniczoną ilość zabawnych i "gumowych" min, tak więc jego Johnny English to praktycznie Jaś Fasola, tyle że już nie niemy. Do tego wrzucony w sam środek intryg szpiegowskich oraz tajnych agentów. Oczywiście wszystko to w sosie komediowym. Przynajmniej takie jest założenie.
I jeśli kogoś jest w stanie ciągle bawić powtarzanie tych samych komediowych patentów, na niezbyt wysokim poziomie, to nie twierdzę, że "Johnny English: Nokaut" jest w całości do spisania na straty.
O ile nadal macie sentyment do tej postaci oraz do wtórnych gagów z przełomu lat 90. i 2000, dość przeciętnie parodiujących filmy o Jamesie Bondzie, być może znajdziecie w nim to, czego szukacie.
Anachroniczne pomysły, tak fabularne jak i w obrębie gagów, wypadają naprawdę blado na tle współczesnych, nawet niezbyt wyrafinowanych, komedii. "Johnny English: Nokaut" sprawia wrażenie, jakby ktoś nakręcił go w okolicy 1998 r. i dopiero teraz sobie o nim przypomniał. Wam radzę od razu zapomnieć. Oszczędzicie sobie czasu i pieniędzy.